Dyskretny urok...
Odsłony: 254
.
..tandetnej okładki książki jest tym, co zawsze i wszędzie na mnie podziała. Nawet jeśli pociąg odjeżdża za 5 minut, a ja muszę jeszcze dobiec do schodów, zejść (nie zabijając się po drodze) po czym wejść na peron i wtarabanić się do pociągu z całym dobrodziejstwem inwentarza na plecach. Tak, a wszystko to dlatego, że oto na książkowym straganiku były sobie książczyny Dawida Webera z okładkami tak tandetnymi, że strach. Ale takie lubię - bo oddają, co w książce piszczy( lub wręcz przeciwnie). Kupiłam wszystkie, jakie wykopałam na stoisku. Co prawda nie bardzo mam je gdzie postawić, ale o to pomartwię się innym razem.
Okładki książkowe działają na mnie o tyle, o ile coś mi zasugerują. Ponieważ lubię niespodzianki, zatem najbardziej podobają mi się okładki neutralne... Ale obok niektórych wytworów myśli graficznej nie sposób przejść obojętnie. Czasem to owocuje długotrwałym uzależnieniem i polowaniem na kolejne egzemplarze. Pamiętam, że kiedy dawno, dawno temu, gdy mało kto słyszał o autorze Pieśni lodu i ognia, kupiłam na wrocławskim rynku Grę o tron. Czemu kupiłam ją w ciemno? Temu, że okładkę, jaką obdarzono pierwsze wydanie, widziałam już na innej książce. Na Pozłacanym łańcuchu Duncana. I po prostu byłam ciekawa, o czym jest ta druga, a do łba mi nie przyszło, że jest ona pierwszą częścią książki, którą nabyłam wcześniej .Tak samo seria o przygodach Conana posiada niezmiernie atrakcyjne, choć nieco monotematyczne w swej wymowie, okładki. Na szczęście za każdym razem barbarzyńcy towarzyszy inna dama, inny potwór i Cymeryjczyk nie zawsze wygląda tak samo. Jeszcze zaś lepsze są pod tym względem okładki zdobiące powieści Mercedes Lackey - idealnie oddają klimat tego, co się pomiędzy nimi znajduje. Mogłabym tak wymieniać długo, długo… Jest masa książek, które pamiętam dzięki obrazkom na okładkach i często pożyczam/kupuję właśnie ze względu na nie.
Podobnie było z niedawnym odkryciem, trylogią Esdragon niejakiej Susan Dexter. szperając na półkach pewnej podwrocławskiej biblioteki gminnej (gdzie jest mądrzej niż w mojej powiatowej, bo nie narodowościami, a gatunkami) zauważyłam wielce atrakcyjną okładkę, na której wymalowano rycerza w czarnej zbroi i na frymuśnym koniu z paskudnym wyrazem pyska. Myślałam, że to jakiś utwór o wypruwaniu flaków i skusiłam się na całą trylogię. Przeczytawszy Księcia pecha (takie fantasy, jakie lubię - staroświeckie, z ciut pierdołowatym bohaterem i dość przewidywalną fabułą), przeszłam do Wiedźmy burz i tu, spodziewając się czegoś pokroju Conana - niewiasta na okładce idealnie pasowałby do Cymeryjczyka - zaszokował mnie grzeczny świat przedstawiony i cnotliwa bohaterka, niemająca nic wspólnego z umieszczoną na okładce blondynką w bikini godnym Barbarelli. A kiedy zobaczyłam okładkę części trzeciej, to rechotałam niemal jak po Konopielce. W scenerii zimowej autor obrazka uwiecznił starca o kretynicznym wyrazie twarzy obleśnego bywalca ławeczki pod sklepem, dziewoję z wytrzeszczem oraz jakąś istotę płci męskiej a intelektu z na pierwszy rzut oka ujemnego. Plus, w tle, lewitowała istota smokopodobna koloru czerwonego. Po prostu kicz i paskudztwo, jednak jakże wpływające na mą chęć zaznajomienia się z treścią książki. A treść wszystkich trzech była całkiem, całkiem, idealna na wakacyjny relaks.
Zastanawiam się, dlaczego nie czytam romansów, skoro one posiadają tak sugestywne, bajkowe aż do zasłodzenia, okładki. Może dlatego, że pastelowa kolorystyka mnie nie rusza.
Jak tak dalej pójdzie, to zostanę stachanowcem wśród redaktorów w dziale książkowym, aż wstyd. To podobnie uzależniające jak przeglądanie Lubyimyczytać, a jak mawiali starożytni „ne puero gladium”. W przypadku ciut starszych też się sprawdza.