8. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty - Relacja
Lubię duże imprezy, lubię festiwale filmowe, lubię duże miasta i długie nocne rozmowy w sporym gronie ludzi. Tym chętniej 16 lipca wsiadłam w pociąg, by pojechać do Wrocławia na kolejny (mój trzeci, a w ogóle ósmy) Międzynarodowy Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty.
Ponad osiem lat temu Ktoś miał pomysł na zrobienie fajnego festiwalu dla szerokiej publiczności. Zorganizował go w Sanoku, w kolejnych latach festiwal przeniesiono najpierw do Cieszyna, a potem do Wrocławia. Ten Ktoś to Roman Gutek. W tym roku, podczas jedenastu dni zaprezentowano prawie dwieście pięćdziesiąt filmów pełnometrażowych, pochodzących z pięćdziesięciu krajów oraz ponad trzysta pięćdziesiąt filmów krótko- i średniometrażowych. Łącznie odbyło się niemal siedemset seansów. Festiwal zgromadził 127 000 widzów. Wielka impreza…
Zaloguj się aby wyłączyć tę reklamę
Moje tegoroczne dokonania w dziedzinie oglądania nie są może imponujące. Znam takich, którzy obejrzeli pięćdziesiąt filmów, mnie udało się dotrzeć na trzydzieści seansów i obejrzeć trzydzieści dwa filmy. Poniżej opisałam pokrótce obrazy, które dane mi było obejrzeć.
Moja lista – absolutnie subiektywna (w kolejności oglądanych filmów):
Boski – byłam chyba jedną z nielicznych osób, które doceniły najnowszy film Sorrentino opisujący historię premiera Włoch – Giulio Andreottiego; przede wszystkim niesamowicie zagrana postać, ciekawy obraz tak polityka i polityki, jak i Italii przełomu XX i XXI wieku, z niesamowitą ścieżką dźwiękową;
Continental, film bez broni – pierwszy z obejrzanych przeze mnie filmów “konkursowych”, losy czterech postaci: czekającej na powrót zaginionego męża żony, młodej recepcjonistki, młodego mężczyzny na krawędzi załamania I byłego hazardzisty ukazane są niezwykle sugestywnie I wiarygodnie, film o życiu, o tym, jak ludzkie życie splata się w drobiazgach; film o szczegółach, które mają znaczenie;
Dzieci, Madonna z dzieciątkiem i Śmierć i przemienienie, czyli tzw. Trylogia Terence’a Daviesa – Davies okazał się największym odkryciem tegorocznego festiwalu. Duża w tym zasługa tak wspaniałego, zabawnego i tryskającego optymizmem i radością życia reżysera, który dał się poznać jako miły, bezproblemowy i czarujący człowiek, jak i jego filmów – często smutnych, zawsze trudnych, traktujących o przemijaniu, czasie, śmierci, odchodzeniu, homoseksualizmie, przemocy w rodzinie i w szkole. Na pokazy jego filmów ustawiały się kolejki, ludzie stali po dwie godziny, by wejść na salę kinową, a i tak za każdym razem około 150 osób odchodziło z kwitkiem;. Niesamowite zestawienie mrocznej tematyki filmów i radości życia ich reżysera to niesamowita mieszanka; zachęcam do zapoznania się z twórczością Daviesa, gdyż naprawdę warto;
Smash Palace – pierwszy obejrzany przeze mnie film z przeglądu nowozelandzkiego, a więc zarazem pierwszy z filmów zdrowo i pozytywnie walniętych, gdyż w takie obfituje kino z tamtego zakątka świata; opowieść o mechaniku samochodowym, który chce wygrywać wyścigi, jego francuskiej znudzonej żonie, która nawiązuje beztroski romans – uczuciowa tragedia i rodzinny dramat ubrane w farsę, pościgi, wyścigi, beznadziejna policja, a w tle wielkie złomowisko – zdecydowanie nie był to najlepszy film tegorocznego festiwalu, ale obejrzeć go na pewno warto;
Perfect Strangers –kolejny z filmów nowozelandzkich (cykl obfitował w naprawdę ciekawe filmy i filmidła); prosta historia: młoda kobieta poznaje na jednej z imprez szarmanckiego mężczyznę, zasypia na jego łodzi, budzi się pośrodku wielkiej wody, by trafić do małego domku na tajemniczej wyspie. Interesująca potrawa – trochę thrillera, dużo abstrakcji, przyprawione sporą dozą czarnego humoru – naprawdę warto, gdyż można łatwo się zachwycić;
Jezus Chrystus Zbawiciel – reklamowany jako wyjątkowy dokument film konkursowy, podczas gdy w rzeczywistości to mocno męcząca ciekawostka; ot w 1971 roku wychodzi na scenę Klaus Kinski i zaczyna recytować fragmenty Biblii, interpretując je w sposób dla siebie wygodny, prowokując licznymi wyzwiskami publiczność do żywiołowej reakcji; eksperyment? Prowokacja? Potrzeba wyznania wiary i ujawnienia światopoglądu? Odpowiedź otrzymacie po dosyć męczących 60 minutach…
Farma Footrot: Pieskie życie – jedyna pełnometrażowa animacja w historii nowozelandzkiej kinematografii; film, na który trafiłam absolutnym przypadkiem (nie dostałam się na Daviesa i weszłam do niemal pustej sali obok), a który okazał się absolutnie fenomenalny! Animacja dla dorosłych, w której pies wabi się "Pies", kot wabi się "Koń" oraz występują tajemnicze i groźne świnie wodne; rewelacyjna zabawa.
Wspaniałość Ambersonów – "obejrzeć Orsona Wellesa w kinie to jest coś" – taką maksymą kierowałam się, wybierając ten film; nie jest to najlepszy film, jaki widziałam i nie trafi na pewno do mojej "złotej dziesiątki", ale na dużym ekranie robi niesamowite wrażenie; film o końcu starych czasów i początku czasów automobili; Wellesowi przemontowano ostatnie pół godziny, co niestety widać, gdyż te trzydzieści minut pozostawia w pamięci widza wrażenie pewnej nijakości.
Spotkania na krańcach świata – poszłam na film namówiona przez współlokatorów, gdyż – przyznaję się bez bicia – nie znałam przedtem żadnego z filmów Herzoga. I nie żałuję ani trochę, gdyż Spotkania na krańcach świata to film niesamowicie piękny wizualnie, ciekawy – po prostu najlepszy film tegorocznego festiwalu. Trudno się rozpisywać o jego głębi, ciekawych zdjęciach, dobrze dobranej muzyce, gdyż słowa nie oddają całego uroku obrazu. Pozycja obowiązkowa!
Cudowne miasto – założyłam, że w tym roku obejrzę kilka filmów konkursowych, opis był dość ciekawy – "film o skutkach tsunami i o odbudowie kurortu w południowej Tajlandii", więc wybrałam Cudowne miasto na jeden z porannych seansów. Niestety czekało mnie spore rozczarowanie – nuda, nuda i jeszcze raz nuda; film o praniu, leżeniu w trawie plus kilka niezbyt ciekawych konwersacji. Jeden z najgorszych filmów, jakie widziałam.
Spotkamy się w St. Louis – jeden z moich ukochanych filmów, jeden z ulubionych musicali, widziałam go kilkanaście razy, ale nigdy przedtem nie miałam możliwości obejrzenia Spotkajmy się w St. Louis na dużym ekranie – jeśli ktoś będzie miał możliwość, to polecam z całego serca. Ten niezwykle ciepły, rodzinny film, o radościach i smutkach życia codziennego, pięknie wyśpiewany na ekranie kinowym zachwyca jeszcze bardziej. Obszerniejszą recenzję można ujrzeć tutaj
Człowiek z kamerą – niezwykle uznany film z epoki kina niemego, ale mnie nie udało się go nigdy przedtem obejrzeć. Przyznaję jednak, że wybrałam się nie tylko dla filmu per se, lecz przede wszystkim dla muzyki na żywo, którą podkładał Michael Nyman Band. Kompozytor właściwie mi przedtem nieznany (z wyjątkiem muzyki do Fortepianu, którą a i owszem cenię, ale nie powala na kolana), a mnie zachwycił. W pierwszej części zagrał swoje filmowe kompozycje i jedyna myśl, jaka przyszła mi do głowy to: "Muszę to mieć!", a jego propozycja podkładu muzycznego do Człowieka z kamerą zostawiła mnie po projekcji z rozdziawionym pyszczkiem – fenomen w czystej postaci. Po pokazie nie miałam ochoty już niczego tego dnia oglądać, gdyż wyzwolił aż za wiele emocji. Jeśli ktoś będzie miał możliwość posłuchać Nymana na żywo lub co więcej trafić na Człowieka z kamerą z jego wersją muzyczną – z całego serca polecam.
Carlota Joaquina, księżniczka Brazylii – tegoroczny festiwal Era Nowe Horyzonty to także przegląd kinematografii brazylijskiej. Z dość sporej listy zdecydowałam się na Carlotę… i jest to jeden z najgorszych filmów, jakie dane mi było w tym roku we Wrocławiu obejrzeć. Historia księżniczki, która przybywa z kolorowego hiszpańskiego dworu do smutnej Portugalii, by wraz z królewską rodziną uciec przed rewolucją do Brazylii. Film to w gruncie rzeczy farsa, traktująca głównie o nieposkromionym apetycie seksualnym Carloty, o ospałości jej męża, płodzeniu i rodzeniu dzieci, a jednym z ważniejszych momentów staje się poranek, gdy Carlocie wyrastają na twarzy kępki włosów. Film zły, ale nie można mu odmówić kilku ładnych scen, jak na przykład ta z wyrzucaniem do morza pięknych butów.
Drastyczne środki – czasy wiktoriańskie, Dorothea – bizneswoman próbuje uwolnić swą siostrę spod złego wpływu Frasera, który odurza ją opium i poddaje wymyślnym praktykom seksualnym. Dorothea do pomocy ma wierną przyjaciółkę (kochankę…), Annę – chyba najciekawszą postać, która sprawnie posługuje się ciętymi ripostami oraz młodego emigranta – Lawrence’a; co więcej duet biznesowy i małżeński proponuje jej niższy o głowę William. Zawirowania uczuciowe, szlachetne kamienie, bójki, rozstania, powroty – mocno zakręcona historia, którą ogląda się jednak z zainteresowaniem, bez cienia znużenia. W przetrwaniu dużej dawki surrealizmu pomaga niewątpliwie wspaniała strona wizualna filmu – przepiękne kostiumy, przede wszystkim suknie, nasycone kolory i ciekawa scenografia.
Cena mleka – ciepłe kino nowozelandzkie, a że z tego zakątka świata można mieć niemal pewność, że będą i owce, i łąki, i tajemnicze zjawiska, i sporo humoru, i dużo opowieści o życiu i codzienności. I tak właśnie jest w Cenie mleka. Jest młoda para – Lucinda i Rob – ona zajmuje się domem, on pracuje w gospodarstwie i dba o swoje ukochane krowy (każda ma swoje imię i muczenie każdej rozpoznaje w ułamku sekundy). Pewnego dnia Lucinda potrąca na drodze starszą kobietę, która jednak natychmiast się podnosi i odchodzi w głąb lasu. Od tej jednak chwili wszystko w życiu młodej pary staje na głowie – trudno opowiedzieć, to po prostu trzeba obejrzeć. Niesamowicie zrobiony kawałek kina, historia poprowadzona lekko, zabawna i ciepła, do polecenia właściwie każdemu.
Odległe głosy, martwe natury – drugi z filmów Terence’a Daviesa, który udało mi się obejrzeć na festiwalu; znacznie pogodniejszy, by nie rzecz weselszy, niż poprzedni. Opowieść nie o Daviesie czy którymś z jego alter ego, a o jego rodzeństwie. Obserwujemy brytyjską rodzinę: dwie siostry, brata, gwałtownego ojca, który dopuszcza się rękoczynów wobec żony i dzieci oraz znoszącą wszystko pokornie i milczeniu matkę. Ich sytuacja zmienia się, gdy umiera pater familias – wszyscy uczą się żyć bez niego, jest spokojniej i ciszej. Rodzeństwo dorasta, zakłada własne rodziny, rodzą się dzieci. Reżyser dał widzom szansę obserwowania relacji rodzinnych i tego, jak silne są więzy krwi oraz jak łatwo wybacza się nawet największe krzywdy dzięki miłości.
Sleeping Dogs – kolejny z filmów nowozelandzkich, jeden z nielicznych, który nie przypadł mi do gustu, debiut reżyserski Rogera Donaldsona. Film z 1977 roku i to niestety widać – kino sensacyjne w jego wydaniu niestety mocno się zestarzało i w tej chwili zamiast intrygować widza, dość mocno nuży, a momentami potężnie śmieszy. Niesamowicie wygląda młodziutki Sam Neill (‘Smith’) i to on jest największym atutem Sleeping Dogs, ale to za mało, by zapamiętać film jako coś godnego uwagi. Jeśli ktoś ma ogromną ochotę zapoznać się z filmografią Donaldsona i obejrzy jego pierwszy film, to warto zwrócić uwagę na pojawienie się myśliwców (aż trzech, z których tylko jeden strzela!) i na niesamowicie groteskową (a w zamierzeniu mocno dramatyczną i tragiczną) ostatnią scenę.
Pomóż, Erosie – mocno niedoceniony przez krytykę film konkursowy, który niestety nie zachwycił też większości publiczności – do tego stopnia, ze kiedy powiedziałam reżyserowi, że mi się naprawdę podobał, wyglądał, jakby mi nie wierzył. Opowieść o współczesnym Tajwanie, byłym yuppie, który stracił wszystko i zajmuje się głownie doglądaniem domowej hodowli marihuany, uprawianiem seksu w niesamowicie trudnych pozycjach i prowadzeniem długich rozmów z kobietą z telefonu zaufania. Pomóż, Erosie zachwycił mnie nie tyle historią, a oprawą, przede wszystkim zdjęciami, które są naprawdę piękne.
PVC-1 – uwaga! Zdecydowanie najgorszy film tego festiwalu! Oparta na faktach opowieść o kobiecie, której terroryści założyli na szyję ładunek wybuchowy, żądając jako okupu 15 milionów peso. Historia w zamierzeniu dramatyczna – walka o życie, nasilenie się emocji, a wyszedł… nadzwyczaj durny film. Kładzie go każdy z elementów – przede wszystkim dialogi, które są idiotyczne; rys postaci – prym wiedzie saper, który przyjeżdża na akcję razem z żoną i malutką córeczką, aktorstwo – z wyjątkiem głównej bohaterki wszyscy są słabi albo słabsi niż słabi, a o fabule (a przypominam, że to historia oparta na faktach) trudno mówić – scenariusz jest fatalny. Moment refleksji nachodzi widza dopiero przy napisach końcowych.
Balast – postanowiłam obejrzeć jeden amerykański film i – wstyd się przyznać – wyszłam w połowie. Czynniki były dwa – primo: w sali nie działała klimatyzacji, a secundo (i co dla tego tekstu chyba istotniejsze) film był na tyle nudny, że oczy same mi się zamykały i jakieś dziesięć minut po prostu przespałam… Niech usprawiedliwi mnie fakt, że miałam problem z opuszczeniem rzędu, bo kilka osób spało i tarasowało drogę. Summa summarum – film nie do polecenia.
Każdy ma swoje kino – jadąc na festiwal, wiedziałam, że ten film chcę obejrzeć na pewno. Jest to zbiór nowelek, nakręconych przez wybitnych reżyserów na 60. Urodziny Festiwalu w Cannes. Jak to zwykle przy tego typu produkcjach bywa parę z nich było słabych, sporo dobrych, a kilka rewelacyjnych. Do moich faworytów należy świetna nowelka wyreżyserowana przez Romana Polańskiego – majstersztyk, nagrodzony gromkimi brawami widowni, a zaraz za nią ta stworzona przez Larsa von Triera. Generalnie ciekawy pomysł, z którym na pewno warto się zapoznać.
Obcy we mnie – film Emily Atef, który ma ukazać istotę problemu depresji poporodowej, o której niewiele się mówi, udając często, że problem nie istnieje. Przecież każda matka powinna być zachwycona swoim nowonarodzonym dzieckiem, powinna je bezwarunkowo pokochać i zaakceptować. Obcy we mnie pokazuje, że nie zawsze się to młodym matkom udaje, że czasami choroba jest silniejsza niż macierzyństwo. W przypadku głównej bohaterki filmu – Rebeki – było to macierzyństwo upragnione i wyczekiwane, a dziecko to owoc silnego uczucia łączącego Rebekę i jej męża. Wszystko układało się wspaniale, wielkie plany i wielka radość, a po porodzie? – smutek, uczucie bezradności, bezsilności. Atef chciała pokazać w swym filmie, że kobieta, która cierpi na depresję poporodową potrzebuje wsparcia najbliższych, by przetrwać i poradzić sobie jakoś z sytuacją, która ją przerasta. Rebeka takiej pomocy nie otrzymuje ani od ukochanego i kochającego męża, który mówi tylko: "Weź się w garść", ani od członków jego rodziny. Reżyserka chce widzowi uświadomić, że brak wsparcia, akceptacji i pomocy może doprowadzić do tragedii. Niesamowity film.
Filmy Vincenta Warda: Dojrzewanie, Nawigator: odyseja średniowieczna, Mapa ludzkiego serca i Deszcz dzieci – Vincet Ward to reżyser niezwykły, wszystkie jego filmy budowane są jakby na pograniczu jawy i snu; Ward napisał jedną z wersji scenariusza do Obcego 3 i podobno producenci po dziś dzień żałują, że nie pozwolili mu zrealizować filmu – ich zdanie potwierdzają przeprowadzane w Internecie ankiety i plebiscyty. W Polsce Ward zasłynął przede wszystkim filmem Między piekłem a niebem. Piękne, plastyczne ujęcia, jakby malowane pędzlem to jego znak firmowy. Tworzy niesamowicie klimatyczne filmy, w których nastrój budowany jest niezwykle precyzyjnie, z wielką dbałością o szczegóły. Mnie zachwycił – po festiwalu stałam się zagorzałą fanką Warda. Co więcej, jest bardzo sympatycznym i konkretnym człowiekiem, co miałam okazję stwierdzić osobiście, gdyż był gościem tegorocznej "Ery" i miałam przyjemność z nim rozmawiać. Widzom festiwalu dane było obejrzeć wszystkie jego filmy, ja byłam na trzech. Dojrzewanie to film o dziewczynce Toss, która stoi u progu dorosłości. Wychowywana na położonej na zupełnym odludziu farmie większość dni spędza, włócząc się po okolicy z ojcem i towarzysząc mu w polowaniach. W czasie jednej z takich wędrówek, ojciec ginie, ratując zabłąkaną owcę. Dziewczynka przybiega do matki i dziadka z tragiczną wiadomością, a ciało ojca przynosi do domu tajemniczy mężczyzna – Ethan, który zostaje zatrudniony na farmie. Dziewczynka nie radzi sobie z zaistniałą sytuacją, jest nieufna wobec nowoprzybyłego, ucieka z farmy do wraku samochodu stojącego na środku bagna. Proces zmian zachodzących w jej życiu i sposób, w jaki próbuje ułożyć w jakąś logiczną całość nową rzeczywistość Ward sfilmował w odcieniach szarości, granatu i czerni. Film jest mroczny, tajemniczy i ma niesamowitą atmosferę. Nieco inaczej przedstawił świat w Nawigatorze… – opowieści, której akcja toczy się w XIV wieku w zadżumionej Europie, a dokładniej w małej górskiej wiosce. Griffin, główny bohater, ma wizję, że wioskę i jej mieszkańców ocalić można poprzez złożenie ofiary – zawieszenie krzyża na szczycie katedry w mieście z jego wizji – boskim mieście. Grupa śmiałków wyrusza więc w głąb góry, by wyjść z niej w dwudziestowieczną Nową Zelandię . Bohaterów niewiele zaskakuje – ani pędzące samochody, ani dziwnie ubrani ludzie – mają jeden cel: ocalić bliskich. Okazuje się jednak, że w nowoczesnym świecie kościół to tylko jeden z budynków, który trudno dostrzec między licznymi drapaczami chmur. Film ukazuje jak silne są wiara i miłość, jak wiele można poświęcić, by ocalić to, co najbardziej kochamy i jak, wbrew pozorom, niewiele zmieniła się ludzka mentalność.
Ward użył ciekawych środków, by ukazać różnice między dwoma światami – średniowiecze filmowane jest w czerni i bieli, a wiek XX to feeria barw i świateł. Mapa ludzkiego serca to obraz, który kiedyś oglądałam w telewizji i nadal mi się podoba, a na dużym ekranie ogląda się go oczywiście o wiele lepiej. Historia wielkiej miłości, która nie powinna się zdarzyć, miłości ludzi wywodzących się z dwóch odmiennych kultur – eskimoskiej, surowej i zachodniej, pełnej barw i życia. Opowieść zaczyna się, gdy jeden z kartografów przybywa, by stworzyć mapę wielkiego lodu. Na jego drodze staje ciekawski chłopiec, który choruje na gruźlicę. Kartograf zabiera go do szpitala, w którym chłopiec poznaje uroczą dziewczynkę. Dzieci zostają rozdzielone przez surowych opiekunów. Chłopiec wraca do domu, ale pamięta o ukochanej. Wiele lat później, w czasie wojny, dane im będzie spotkać się ponownie i sprawdzić, czy ich więź była wystarczająco silna, by przetrwać. Jak to u Warda – piękne zdjęcia, niesamowity klimat i rewelacyjne ostatnie pół godziny, które sprawiają, że Mapa ludzkiego serca pozostaje w pamięci chyba każdego widza. Ostatnim filmem, jaki obejrzałam był zwycięzca tegorocznego konkursu – Deszcz dzieci. Ciekawy eksperyment stworzony z miłości Warda do głównej bohaterki – Maoryski Puhi, która była dla niego babcią, jakiej nigdy nie miał. Swoją przygodę z filmem zaczął reżyser opowieścią o Puhi wiele lat wcześniej (In Spring One Plants Alone), a filmem Deszcz dzieci chciał się z nią pożegnać i oddać swoisty hołd jej osobie. Zrobiony w formie dokumentu – pełen opowieści tak reżysera, jak i krewnych staruszki, jej wypowiedzi nagranych kilka lat wcześniej, a momentami sfabularyzowany film ukazuje nam całą drogę życiową Puhi. Wskazuje, jak znaczącą postacią była, jak wiele musiała poświęcić, ile tragedii ją dotknęło – utrata ukochanych, mężów i dzieci. Warda nie ograniczyła jednak forma, potrafił wpleść w historię tak lubiane przez siebie elementy fantastyczne i wspaniałe, pełne magii ujęcia. Jeśli ktoś będzie miał okazję zapoznać się z filmografią Vincenta Warda, serdecznie polecam.
Goodbye Pork Pie – jak powiedziano przed seansem, "zrobiony przez podstarzałego hipisa film w duchu hipisowskim, głupi, zabawny, bez żadnej głębi i drugiego dna, dla zabawy i by widz mógł się na nim dobrze bawić" – i tak właśnie jest, Goodbye Pork Pie to rozrywka w czystej postaci – opowieść o młodym cwaniaczku, który – na podstawie znalezionego paszportu – wynajmuje żółtego Mini Morrisa i rusza w trasę. Po drodze dołącza do niego goniący za ukochaną John i apetyczna autostopowiczka. Kino drogi w wydaniu hipisowskim? – nie wiem, jak Wy, ale ja kupiłam w ciemno. I nie zawiodłam się ani trochę, film zagwarantował mi ogromną dawkę śmiechu i totalnego luzu. Duża zasługa tłumacza, który zachwycił widzów kilkoma tekstami. O kanarkowym samochodzie powiedziano na przykład, że "ciągnie jak gimnazjalista".
Derek – mam problem z oceną filmu, gdyż ni to dokument, ni fabuła, ni nie wiadomo co. Stworzony przez Tildę Swinton portret Dereka Jarmana – kontrowersyjnego artysty brytyjskiego. Ciekawy punkt programu, który budził wiele dyskusji. Zrobiony niezwykle osobiście – Tilda Swinton zwraca się do Jarmana, jakby pisała do niego list, wspomina czas, który razem spędzili, spaceruje wokół domu Dereka, odwiedza jego grób. Pomiędzy jej opowieść wpleciono archiwalne zdjęcia i wywiady z Jarmanem, który opowiada o sobie, chorobie, swojej wizji twórczej. Derek nie jest filmem rewelacyjnym ani powalającym na kolana, w żaden sposób nie zachwyca, ale warto go obejrzeć, by zobaczyć portret Artysty i chyba fajnego człowieka.
Doktor Plonk – w programie festiwalu nie mogło zabraknąć filmu stylizowanego na niemy. Fabuła jest dość prosta – doktor Plonk, szanowany wynalazca, przewiduje, iż koniec świata nastąpi za 101 lat, nikt nie chce mu jednak uwierzyć. By udowodnić swoją rację, Plonk buduje maszynę, która przenosi go w czasie. Niesamowity obraz, portretujący i krytykujący między innymi ślepe zapatrzenie w telewizor, który ogłupia społeczeństwo. Niesamowite sceny – zjeżdżający na linach antyterroryści czy sprytny psiak, który zawsze wie, jak ocalić własną skórę. Plonka ogląda się świetnie, przezabawne są komentarze na planszach między kolejnymi scenami. Rewelacyjnie zrobiony niemy film ze współczesnym spojrzeniem.
Czarna owca – jak zapewne wielu z Was czekałam na premierę owcy. Zarówno plakat ze znakomitym taglinem, jak i zwiastun zapowiadały świetną czarną komedię. Czy może być jakaś lepsza rozrywka na wieczór niż film o owcach-zombie, które poprzez ugryzienie zmieniają ludzi w owcołaki? Na pokaz poszłam więc z niezwykle pozytywnym nastawieniem. Często się jednak okazuje, że jeśli po filmie oczekujemy bardzo dużo, spotyka nas zawód. Tak było niestety i tym razem. Owszem, świetna koncepcja, mroczny i dość obrzydliwy początek, kilka fajnych scen i – muszę przyznać – świetnych tekstów (tłumacz się gdzieniegdzie popisał umiejętnościami, brawo!), ale niewiele poza tym. Owszem podobała mi się owco fobia – bohater boi się nawet beczenia i atak wściekłych owiec – niezwykle udana parodia sceny z Władcy Pierścieni: Dwie Wieże Petera Jacksona, ale jako całość niestety dość nudne. Po jakichś trzydziestu minutach oglądania na ekranie podobnych ujęć, robi się nużące. Nawet na górę ludzkich flaków, mającą chyba w zamierzeniu tworzyć klimat gore, patrzyło się za którymś razem ze zmęczeniem. Na plus – zdecydowanie zdjęcia i koncepcja rodowej owcy – o tym Wam już nie opowiem, żeby nie psuć zabawy tym, którzy zdecydują się na seans. Muzyka ani nie przeszkadzała w oglądaniu, ani specjalnie nie zachęcała, trochę tak, jakby jej nie było; aktorsko – bez specjalnych rewelacji. Przereklamowana czarna komedia, która może co najwyżej pomarzyć o poziomie takiego na przykład Wysypu żywych trupów.
Gratuluję tym, którzy przebrnęli przez wszystkie opisy. Podsumowując 8. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty mogę powiedzieć, że po raz kolejny wykreowano nową gwiazdę (w zeszłym roku był nią niewątpliwie Hal Hartley). W tym roku został nią pochodzący z Liverpoolu Terence Davies – stuprocentowy Brytyjczyk, który nie znosi Hollywood i wielkiej pompy z nim związanej. Wspaniały reżyser, którego filmy zachwyciły niemal wszystkich, a przy tym niezwykle ciepły i radosny człowiek, który nie budował żadnego muru, dystansu między sobą a widzem i zawsze był skory do rozmowy. Drugą ważną postacią okazał się Vincent Ward, na którego filmy ustawiały się spore kolejki, mimo że mogły zrażać swą długością. Widzowie wychodzili zachwyceni plastyką i pięknem kadrów każdego filmu w jego reżyserii. Nieco na uboczu pozostawała trzecia gwiazda – Theo Angelopoulos – retrospektywa nie cieszyła się ogromnym powodzeniem, ja niestety nie dotarłam na żaden z filmów, które – choć podobno bardzo piękne – trwały niemal cztery godziny każdy. A to dla żądnego wrażeń festiwalowicza niestety trochę długo.
Organizatorom udało się stworzyć festiwal różnorodny, na którym każdy mógł znaleźć coś dla siebie, jeśli którykolwiek z festiwalowiczów chciał odpocząć od filmów, mógł wybrać się na jeden z wielu organizowanych w klubie festiwalowym – w Arsenale – koncertów.
Jeśli kogoś z Was zainteresował festiwal, jego idea czy którykolwiek z obejrzanych przeze mnie filmów, mogę się tylko cieszyć i zaprosić Was na rok następny. Kolejna, już dziewiąta, edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Era Nowe Horyzonty odbędzie się we Wrocławiu, w dniach 23 lipca – 2 sierpnia 2009 roku. Organizatorzy zdradzili część programu – odbędą się między innymi retrospektywa kina kanadyjskiego, współczesnego kina szwedzkiego oraz przegląd twórczości Krzysztofa Zanussiego oraz kanadyjskiego reżysera Guya Maddina.
Ponad osiem lat temu Ktoś miał pomysł na zrobienie fajnego festiwalu dla szerokiej publiczności. Zorganizował go w Sanoku, w kolejnych latach festiwal przeniesiono najpierw do Cieszyna, a potem do Wrocławia. Ten Ktoś to Roman Gutek. W tym roku, podczas jedenastu dni zaprezentowano prawie dwieście pięćdziesiąt filmów pełnometrażowych, pochodzących z pięćdziesięciu krajów oraz ponad trzysta pięćdziesiąt filmów krótko- i średniometrażowych. Łącznie odbyło się niemal siedemset seansów. Festiwal zgromadził 127 000 widzów. Wielka impreza…
Moje tegoroczne dokonania w dziedzinie oglądania nie są może imponujące. Znam takich, którzy obejrzeli pięćdziesiąt filmów, mnie udało się dotrzeć na trzydzieści seansów i obejrzeć trzydzieści dwa filmy. Poniżej opisałam pokrótce obrazy, które dane mi było obejrzeć.
Moja lista – absolutnie subiektywna (w kolejności oglądanych filmów):
Boski – byłam chyba jedną z nielicznych osób, które doceniły najnowszy film Sorrentino opisujący historię premiera Włoch – Giulio Andreottiego; przede wszystkim niesamowicie zagrana postać, ciekawy obraz tak polityka i polityki, jak i Italii przełomu XX i XXI wieku, z niesamowitą ścieżką dźwiękową;
Continental, film bez broni – pierwszy z obejrzanych przeze mnie filmów “konkursowych”, losy czterech postaci: czekającej na powrót zaginionego męża żony, młodej recepcjonistki, młodego mężczyzny na krawędzi załamania I byłego hazardzisty ukazane są niezwykle sugestywnie I wiarygodnie, film o życiu, o tym, jak ludzkie życie splata się w drobiazgach; film o szczegółach, które mają znaczenie;
Dzieci, Madonna z dzieciątkiem i Śmierć i przemienienie, czyli tzw. Trylogia Terence’a Daviesa – Davies okazał się największym odkryciem tegorocznego festiwalu. Duża w tym zasługa tak wspaniałego, zabawnego i tryskającego optymizmem i radością życia reżysera, który dał się poznać jako miły, bezproblemowy i czarujący człowiek, jak i jego filmów – często smutnych, zawsze trudnych, traktujących o przemijaniu, czasie, śmierci, odchodzeniu, homoseksualizmie, przemocy w rodzinie i w szkole. Na pokazy jego filmów ustawiały się kolejki, ludzie stali po dwie godziny, by wejść na salę kinową, a i tak za każdym razem około 150 osób odchodziło z kwitkiem;. Niesamowite zestawienie mrocznej tematyki filmów i radości życia ich reżysera to niesamowita mieszanka; zachęcam do zapoznania się z twórczością Daviesa, gdyż naprawdę warto;
Smash Palace – pierwszy obejrzany przeze mnie film z przeglądu nowozelandzkiego, a więc zarazem pierwszy z filmów zdrowo i pozytywnie walniętych, gdyż w takie obfituje kino z tamtego zakątka świata; opowieść o mechaniku samochodowym, który chce wygrywać wyścigi, jego francuskiej znudzonej żonie, która nawiązuje beztroski romans – uczuciowa tragedia i rodzinny dramat ubrane w farsę, pościgi, wyścigi, beznadziejna policja, a w tle wielkie złomowisko – zdecydowanie nie był to najlepszy film tegorocznego festiwalu, ale obejrzeć go na pewno warto;
Perfect Strangers –kolejny z filmów nowozelandzkich (cykl obfitował w naprawdę ciekawe filmy i filmidła); prosta historia: młoda kobieta poznaje na jednej z imprez szarmanckiego mężczyznę, zasypia na jego łodzi, budzi się pośrodku wielkiej wody, by trafić do małego domku na tajemniczej wyspie. Interesująca potrawa – trochę thrillera, dużo abstrakcji, przyprawione sporą dozą czarnego humoru – naprawdę warto, gdyż można łatwo się zachwycić;
Jezus Chrystus Zbawiciel – reklamowany jako wyjątkowy dokument film konkursowy, podczas gdy w rzeczywistości to mocno męcząca ciekawostka; ot w 1971 roku wychodzi na scenę Klaus Kinski i zaczyna recytować fragmenty Biblii, interpretując je w sposób dla siebie wygodny, prowokując licznymi wyzwiskami publiczność do żywiołowej reakcji; eksperyment? Prowokacja? Potrzeba wyznania wiary i ujawnienia światopoglądu? Odpowiedź otrzymacie po dosyć męczących 60 minutach…
Farma Footrot: Pieskie życie – jedyna pełnometrażowa animacja w historii nowozelandzkiej kinematografii; film, na który trafiłam absolutnym przypadkiem (nie dostałam się na Daviesa i weszłam do niemal pustej sali obok), a który okazał się absolutnie fenomenalny! Animacja dla dorosłych, w której pies wabi się "Pies", kot wabi się "Koń" oraz występują tajemnicze i groźne świnie wodne; rewelacyjna zabawa.
Wspaniałość Ambersonów – "obejrzeć Orsona Wellesa w kinie to jest coś" – taką maksymą kierowałam się, wybierając ten film; nie jest to najlepszy film, jaki widziałam i nie trafi na pewno do mojej "złotej dziesiątki", ale na dużym ekranie robi niesamowite wrażenie; film o końcu starych czasów i początku czasów automobili; Wellesowi przemontowano ostatnie pół godziny, co niestety widać, gdyż te trzydzieści minut pozostawia w pamięci widza wrażenie pewnej nijakości.
Spotkania na krańcach świata – poszłam na film namówiona przez współlokatorów, gdyż – przyznaję się bez bicia – nie znałam przedtem żadnego z filmów Herzoga. I nie żałuję ani trochę, gdyż Spotkania na krańcach świata to film niesamowicie piękny wizualnie, ciekawy – po prostu najlepszy film tegorocznego festiwalu. Trudno się rozpisywać o jego głębi, ciekawych zdjęciach, dobrze dobranej muzyce, gdyż słowa nie oddają całego uroku obrazu. Pozycja obowiązkowa!
Cudowne miasto – założyłam, że w tym roku obejrzę kilka filmów konkursowych, opis był dość ciekawy – "film o skutkach tsunami i o odbudowie kurortu w południowej Tajlandii", więc wybrałam Cudowne miasto na jeden z porannych seansów. Niestety czekało mnie spore rozczarowanie – nuda, nuda i jeszcze raz nuda; film o praniu, leżeniu w trawie plus kilka niezbyt ciekawych konwersacji. Jeden z najgorszych filmów, jakie widziałam.
Spotkamy się w St. Louis – jeden z moich ukochanych filmów, jeden z ulubionych musicali, widziałam go kilkanaście razy, ale nigdy przedtem nie miałam możliwości obejrzenia Spotkajmy się w St. Louis na dużym ekranie – jeśli ktoś będzie miał możliwość, to polecam z całego serca. Ten niezwykle ciepły, rodzinny film, o radościach i smutkach życia codziennego, pięknie wyśpiewany na ekranie kinowym zachwyca jeszcze bardziej. Obszerniejszą recenzję można ujrzeć tutaj
Człowiek z kamerą – niezwykle uznany film z epoki kina niemego, ale mnie nie udało się go nigdy przedtem obejrzeć. Przyznaję jednak, że wybrałam się nie tylko dla filmu per se, lecz przede wszystkim dla muzyki na żywo, którą podkładał Michael Nyman Band. Kompozytor właściwie mi przedtem nieznany (z wyjątkiem muzyki do Fortepianu, którą a i owszem cenię, ale nie powala na kolana), a mnie zachwycił. W pierwszej części zagrał swoje filmowe kompozycje i jedyna myśl, jaka przyszła mi do głowy to: "Muszę to mieć!", a jego propozycja podkładu muzycznego do Człowieka z kamerą zostawiła mnie po projekcji z rozdziawionym pyszczkiem – fenomen w czystej postaci. Po pokazie nie miałam ochoty już niczego tego dnia oglądać, gdyż wyzwolił aż za wiele emocji. Jeśli ktoś będzie miał możliwość posłuchać Nymana na żywo lub co więcej trafić na Człowieka z kamerą z jego wersją muzyczną – z całego serca polecam.
Carlota Joaquina, księżniczka Brazylii – tegoroczny festiwal Era Nowe Horyzonty to także przegląd kinematografii brazylijskiej. Z dość sporej listy zdecydowałam się na Carlotę… i jest to jeden z najgorszych filmów, jakie dane mi było w tym roku we Wrocławiu obejrzeć. Historia księżniczki, która przybywa z kolorowego hiszpańskiego dworu do smutnej Portugalii, by wraz z królewską rodziną uciec przed rewolucją do Brazylii. Film to w gruncie rzeczy farsa, traktująca głównie o nieposkromionym apetycie seksualnym Carloty, o ospałości jej męża, płodzeniu i rodzeniu dzieci, a jednym z ważniejszych momentów staje się poranek, gdy Carlocie wyrastają na twarzy kępki włosów. Film zły, ale nie można mu odmówić kilku ładnych scen, jak na przykład ta z wyrzucaniem do morza pięknych butów.
Drastyczne środki – czasy wiktoriańskie, Dorothea – bizneswoman próbuje uwolnić swą siostrę spod złego wpływu Frasera, który odurza ją opium i poddaje wymyślnym praktykom seksualnym. Dorothea do pomocy ma wierną przyjaciółkę (kochankę…), Annę – chyba najciekawszą postać, która sprawnie posługuje się ciętymi ripostami oraz młodego emigranta – Lawrence’a; co więcej duet biznesowy i małżeński proponuje jej niższy o głowę William. Zawirowania uczuciowe, szlachetne kamienie, bójki, rozstania, powroty – mocno zakręcona historia, którą ogląda się jednak z zainteresowaniem, bez cienia znużenia. W przetrwaniu dużej dawki surrealizmu pomaga niewątpliwie wspaniała strona wizualna filmu – przepiękne kostiumy, przede wszystkim suknie, nasycone kolory i ciekawa scenografia.
Cena mleka – ciepłe kino nowozelandzkie, a że z tego zakątka świata można mieć niemal pewność, że będą i owce, i łąki, i tajemnicze zjawiska, i sporo humoru, i dużo opowieści o życiu i codzienności. I tak właśnie jest w Cenie mleka. Jest młoda para – Lucinda i Rob – ona zajmuje się domem, on pracuje w gospodarstwie i dba o swoje ukochane krowy (każda ma swoje imię i muczenie każdej rozpoznaje w ułamku sekundy). Pewnego dnia Lucinda potrąca na drodze starszą kobietę, która jednak natychmiast się podnosi i odchodzi w głąb lasu. Od tej jednak chwili wszystko w życiu młodej pary staje na głowie – trudno opowiedzieć, to po prostu trzeba obejrzeć. Niesamowicie zrobiony kawałek kina, historia poprowadzona lekko, zabawna i ciepła, do polecenia właściwie każdemu.
Odległe głosy, martwe natury – drugi z filmów Terence’a Daviesa, który udało mi się obejrzeć na festiwalu; znacznie pogodniejszy, by nie rzecz weselszy, niż poprzedni. Opowieść nie o Daviesie czy którymś z jego alter ego, a o jego rodzeństwie. Obserwujemy brytyjską rodzinę: dwie siostry, brata, gwałtownego ojca, który dopuszcza się rękoczynów wobec żony i dzieci oraz znoszącą wszystko pokornie i milczeniu matkę. Ich sytuacja zmienia się, gdy umiera pater familias – wszyscy uczą się żyć bez niego, jest spokojniej i ciszej. Rodzeństwo dorasta, zakłada własne rodziny, rodzą się dzieci. Reżyser dał widzom szansę obserwowania relacji rodzinnych i tego, jak silne są więzy krwi oraz jak łatwo wybacza się nawet największe krzywdy dzięki miłości.
Sleeping Dogs – kolejny z filmów nowozelandzkich, jeden z nielicznych, który nie przypadł mi do gustu, debiut reżyserski Rogera Donaldsona. Film z 1977 roku i to niestety widać – kino sensacyjne w jego wydaniu niestety mocno się zestarzało i w tej chwili zamiast intrygować widza, dość mocno nuży, a momentami potężnie śmieszy. Niesamowicie wygląda młodziutki Sam Neill (‘Smith’) i to on jest największym atutem Sleeping Dogs, ale to za mało, by zapamiętać film jako coś godnego uwagi. Jeśli ktoś ma ogromną ochotę zapoznać się z filmografią Donaldsona i obejrzy jego pierwszy film, to warto zwrócić uwagę na pojawienie się myśliwców (aż trzech, z których tylko jeden strzela!) i na niesamowicie groteskową (a w zamierzeniu mocno dramatyczną i tragiczną) ostatnią scenę.
Pomóż, Erosie – mocno niedoceniony przez krytykę film konkursowy, który niestety nie zachwycił też większości publiczności – do tego stopnia, ze kiedy powiedziałam reżyserowi, że mi się naprawdę podobał, wyglądał, jakby mi nie wierzył. Opowieść o współczesnym Tajwanie, byłym yuppie, który stracił wszystko i zajmuje się głownie doglądaniem domowej hodowli marihuany, uprawianiem seksu w niesamowicie trudnych pozycjach i prowadzeniem długich rozmów z kobietą z telefonu zaufania. Pomóż, Erosie zachwycił mnie nie tyle historią, a oprawą, przede wszystkim zdjęciami, które są naprawdę piękne.
PVC-1 – uwaga! Zdecydowanie najgorszy film tego festiwalu! Oparta na faktach opowieść o kobiecie, której terroryści założyli na szyję ładunek wybuchowy, żądając jako okupu 15 milionów peso. Historia w zamierzeniu dramatyczna – walka o życie, nasilenie się emocji, a wyszedł… nadzwyczaj durny film. Kładzie go każdy z elementów – przede wszystkim dialogi, które są idiotyczne; rys postaci – prym wiedzie saper, który przyjeżdża na akcję razem z żoną i malutką córeczką, aktorstwo – z wyjątkiem głównej bohaterki wszyscy są słabi albo słabsi niż słabi, a o fabule (a przypominam, że to historia oparta na faktach) trudno mówić – scenariusz jest fatalny. Moment refleksji nachodzi widza dopiero przy napisach końcowych.
Balast – postanowiłam obejrzeć jeden amerykański film i – wstyd się przyznać – wyszłam w połowie. Czynniki były dwa – primo: w sali nie działała klimatyzacji, a secundo (i co dla tego tekstu chyba istotniejsze) film był na tyle nudny, że oczy same mi się zamykały i jakieś dziesięć minut po prostu przespałam… Niech usprawiedliwi mnie fakt, że miałam problem z opuszczeniem rzędu, bo kilka osób spało i tarasowało drogę. Summa summarum – film nie do polecenia.
Każdy ma swoje kino – jadąc na festiwal, wiedziałam, że ten film chcę obejrzeć na pewno. Jest to zbiór nowelek, nakręconych przez wybitnych reżyserów na 60. Urodziny Festiwalu w Cannes. Jak to zwykle przy tego typu produkcjach bywa parę z nich było słabych, sporo dobrych, a kilka rewelacyjnych. Do moich faworytów należy świetna nowelka wyreżyserowana przez Romana Polańskiego – majstersztyk, nagrodzony gromkimi brawami widowni, a zaraz za nią ta stworzona przez Larsa von Triera. Generalnie ciekawy pomysł, z którym na pewno warto się zapoznać.
Obcy we mnie – film Emily Atef, który ma ukazać istotę problemu depresji poporodowej, o której niewiele się mówi, udając często, że problem nie istnieje. Przecież każda matka powinna być zachwycona swoim nowonarodzonym dzieckiem, powinna je bezwarunkowo pokochać i zaakceptować. Obcy we mnie pokazuje, że nie zawsze się to młodym matkom udaje, że czasami choroba jest silniejsza niż macierzyństwo. W przypadku głównej bohaterki filmu – Rebeki – było to macierzyństwo upragnione i wyczekiwane, a dziecko to owoc silnego uczucia łączącego Rebekę i jej męża. Wszystko układało się wspaniale, wielkie plany i wielka radość, a po porodzie? – smutek, uczucie bezradności, bezsilności. Atef chciała pokazać w swym filmie, że kobieta, która cierpi na depresję poporodową potrzebuje wsparcia najbliższych, by przetrwać i poradzić sobie jakoś z sytuacją, która ją przerasta. Rebeka takiej pomocy nie otrzymuje ani od ukochanego i kochającego męża, który mówi tylko: "Weź się w garść", ani od członków jego rodziny. Reżyserka chce widzowi uświadomić, że brak wsparcia, akceptacji i pomocy może doprowadzić do tragedii. Niesamowity film.
Filmy Vincenta Warda: Dojrzewanie, Nawigator: odyseja średniowieczna, Mapa ludzkiego serca i Deszcz dzieci – Vincet Ward to reżyser niezwykły, wszystkie jego filmy budowane są jakby na pograniczu jawy i snu; Ward napisał jedną z wersji scenariusza do Obcego 3 i podobno producenci po dziś dzień żałują, że nie pozwolili mu zrealizować filmu – ich zdanie potwierdzają przeprowadzane w Internecie ankiety i plebiscyty. W Polsce Ward zasłynął przede wszystkim filmem Między piekłem a niebem. Piękne, plastyczne ujęcia, jakby malowane pędzlem to jego znak firmowy. Tworzy niesamowicie klimatyczne filmy, w których nastrój budowany jest niezwykle precyzyjnie, z wielką dbałością o szczegóły. Mnie zachwycił – po festiwalu stałam się zagorzałą fanką Warda. Co więcej, jest bardzo sympatycznym i konkretnym człowiekiem, co miałam okazję stwierdzić osobiście, gdyż był gościem tegorocznej "Ery" i miałam przyjemność z nim rozmawiać. Widzom festiwalu dane było obejrzeć wszystkie jego filmy, ja byłam na trzech. Dojrzewanie to film o dziewczynce Toss, która stoi u progu dorosłości. Wychowywana na położonej na zupełnym odludziu farmie większość dni spędza, włócząc się po okolicy z ojcem i towarzysząc mu w polowaniach. W czasie jednej z takich wędrówek, ojciec ginie, ratując zabłąkaną owcę. Dziewczynka przybiega do matki i dziadka z tragiczną wiadomością, a ciało ojca przynosi do domu tajemniczy mężczyzna – Ethan, który zostaje zatrudniony na farmie. Dziewczynka nie radzi sobie z zaistniałą sytuacją, jest nieufna wobec nowoprzybyłego, ucieka z farmy do wraku samochodu stojącego na środku bagna. Proces zmian zachodzących w jej życiu i sposób, w jaki próbuje ułożyć w jakąś logiczną całość nową rzeczywistość Ward sfilmował w odcieniach szarości, granatu i czerni. Film jest mroczny, tajemniczy i ma niesamowitą atmosferę. Nieco inaczej przedstawił świat w Nawigatorze… – opowieści, której akcja toczy się w XIV wieku w zadżumionej Europie, a dokładniej w małej górskiej wiosce. Griffin, główny bohater, ma wizję, że wioskę i jej mieszkańców ocalić można poprzez złożenie ofiary – zawieszenie krzyża na szczycie katedry w mieście z jego wizji – boskim mieście. Grupa śmiałków wyrusza więc w głąb góry, by wyjść z niej w dwudziestowieczną Nową Zelandię . Bohaterów niewiele zaskakuje – ani pędzące samochody, ani dziwnie ubrani ludzie – mają jeden cel: ocalić bliskich. Okazuje się jednak, że w nowoczesnym świecie kościół to tylko jeden z budynków, który trudno dostrzec między licznymi drapaczami chmur. Film ukazuje jak silne są wiara i miłość, jak wiele można poświęcić, by ocalić to, co najbardziej kochamy i jak, wbrew pozorom, niewiele zmieniła się ludzka mentalność.
Ward użył ciekawych środków, by ukazać różnice między dwoma światami – średniowiecze filmowane jest w czerni i bieli, a wiek XX to feeria barw i świateł. Mapa ludzkiego serca to obraz, który kiedyś oglądałam w telewizji i nadal mi się podoba, a na dużym ekranie ogląda się go oczywiście o wiele lepiej. Historia wielkiej miłości, która nie powinna się zdarzyć, miłości ludzi wywodzących się z dwóch odmiennych kultur – eskimoskiej, surowej i zachodniej, pełnej barw i życia. Opowieść zaczyna się, gdy jeden z kartografów przybywa, by stworzyć mapę wielkiego lodu. Na jego drodze staje ciekawski chłopiec, który choruje na gruźlicę. Kartograf zabiera go do szpitala, w którym chłopiec poznaje uroczą dziewczynkę. Dzieci zostają rozdzielone przez surowych opiekunów. Chłopiec wraca do domu, ale pamięta o ukochanej. Wiele lat później, w czasie wojny, dane im będzie spotkać się ponownie i sprawdzić, czy ich więź była wystarczająco silna, by przetrwać. Jak to u Warda – piękne zdjęcia, niesamowity klimat i rewelacyjne ostatnie pół godziny, które sprawiają, że Mapa ludzkiego serca pozostaje w pamięci chyba każdego widza. Ostatnim filmem, jaki obejrzałam był zwycięzca tegorocznego konkursu – Deszcz dzieci. Ciekawy eksperyment stworzony z miłości Warda do głównej bohaterki – Maoryski Puhi, która była dla niego babcią, jakiej nigdy nie miał. Swoją przygodę z filmem zaczął reżyser opowieścią o Puhi wiele lat wcześniej (In Spring One Plants Alone), a filmem Deszcz dzieci chciał się z nią pożegnać i oddać swoisty hołd jej osobie. Zrobiony w formie dokumentu – pełen opowieści tak reżysera, jak i krewnych staruszki, jej wypowiedzi nagranych kilka lat wcześniej, a momentami sfabularyzowany film ukazuje nam całą drogę życiową Puhi. Wskazuje, jak znaczącą postacią była, jak wiele musiała poświęcić, ile tragedii ją dotknęło – utrata ukochanych, mężów i dzieci. Warda nie ograniczyła jednak forma, potrafił wpleść w historię tak lubiane przez siebie elementy fantastyczne i wspaniałe, pełne magii ujęcia. Jeśli ktoś będzie miał okazję zapoznać się z filmografią Vincenta Warda, serdecznie polecam.
Goodbye Pork Pie – jak powiedziano przed seansem, "zrobiony przez podstarzałego hipisa film w duchu hipisowskim, głupi, zabawny, bez żadnej głębi i drugiego dna, dla zabawy i by widz mógł się na nim dobrze bawić" – i tak właśnie jest, Goodbye Pork Pie to rozrywka w czystej postaci – opowieść o młodym cwaniaczku, który – na podstawie znalezionego paszportu – wynajmuje żółtego Mini Morrisa i rusza w trasę. Po drodze dołącza do niego goniący za ukochaną John i apetyczna autostopowiczka. Kino drogi w wydaniu hipisowskim? – nie wiem, jak Wy, ale ja kupiłam w ciemno. I nie zawiodłam się ani trochę, film zagwarantował mi ogromną dawkę śmiechu i totalnego luzu. Duża zasługa tłumacza, który zachwycił widzów kilkoma tekstami. O kanarkowym samochodzie powiedziano na przykład, że "ciągnie jak gimnazjalista".
Derek – mam problem z oceną filmu, gdyż ni to dokument, ni fabuła, ni nie wiadomo co. Stworzony przez Tildę Swinton portret Dereka Jarmana – kontrowersyjnego artysty brytyjskiego. Ciekawy punkt programu, który budził wiele dyskusji. Zrobiony niezwykle osobiście – Tilda Swinton zwraca się do Jarmana, jakby pisała do niego list, wspomina czas, który razem spędzili, spaceruje wokół domu Dereka, odwiedza jego grób. Pomiędzy jej opowieść wpleciono archiwalne zdjęcia i wywiady z Jarmanem, który opowiada o sobie, chorobie, swojej wizji twórczej. Derek nie jest filmem rewelacyjnym ani powalającym na kolana, w żaden sposób nie zachwyca, ale warto go obejrzeć, by zobaczyć portret Artysty i chyba fajnego człowieka.
Doktor Plonk – w programie festiwalu nie mogło zabraknąć filmu stylizowanego na niemy. Fabuła jest dość prosta – doktor Plonk, szanowany wynalazca, przewiduje, iż koniec świata nastąpi za 101 lat, nikt nie chce mu jednak uwierzyć. By udowodnić swoją rację, Plonk buduje maszynę, która przenosi go w czasie. Niesamowity obraz, portretujący i krytykujący między innymi ślepe zapatrzenie w telewizor, który ogłupia społeczeństwo. Niesamowite sceny – zjeżdżający na linach antyterroryści czy sprytny psiak, który zawsze wie, jak ocalić własną skórę. Plonka ogląda się świetnie, przezabawne są komentarze na planszach między kolejnymi scenami. Rewelacyjnie zrobiony niemy film ze współczesnym spojrzeniem.
Czarna owca – jak zapewne wielu z Was czekałam na premierę owcy. Zarówno plakat ze znakomitym taglinem, jak i zwiastun zapowiadały świetną czarną komedię. Czy może być jakaś lepsza rozrywka na wieczór niż film o owcach-zombie, które poprzez ugryzienie zmieniają ludzi w owcołaki? Na pokaz poszłam więc z niezwykle pozytywnym nastawieniem. Często się jednak okazuje, że jeśli po filmie oczekujemy bardzo dużo, spotyka nas zawód. Tak było niestety i tym razem. Owszem, świetna koncepcja, mroczny i dość obrzydliwy początek, kilka fajnych scen i – muszę przyznać – świetnych tekstów (tłumacz się gdzieniegdzie popisał umiejętnościami, brawo!), ale niewiele poza tym. Owszem podobała mi się owco fobia – bohater boi się nawet beczenia i atak wściekłych owiec – niezwykle udana parodia sceny z Władcy Pierścieni: Dwie Wieże Petera Jacksona, ale jako całość niestety dość nudne. Po jakichś trzydziestu minutach oglądania na ekranie podobnych ujęć, robi się nużące. Nawet na górę ludzkich flaków, mającą chyba w zamierzeniu tworzyć klimat gore, patrzyło się za którymś razem ze zmęczeniem. Na plus – zdecydowanie zdjęcia i koncepcja rodowej owcy – o tym Wam już nie opowiem, żeby nie psuć zabawy tym, którzy zdecydują się na seans. Muzyka ani nie przeszkadzała w oglądaniu, ani specjalnie nie zachęcała, trochę tak, jakby jej nie było; aktorsko – bez specjalnych rewelacji. Przereklamowana czarna komedia, która może co najwyżej pomarzyć o poziomie takiego na przykład Wysypu żywych trupów.
Gratuluję tym, którzy przebrnęli przez wszystkie opisy. Podsumowując 8. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty mogę powiedzieć, że po raz kolejny wykreowano nową gwiazdę (w zeszłym roku był nią niewątpliwie Hal Hartley). W tym roku został nią pochodzący z Liverpoolu Terence Davies – stuprocentowy Brytyjczyk, który nie znosi Hollywood i wielkiej pompy z nim związanej. Wspaniały reżyser, którego filmy zachwyciły niemal wszystkich, a przy tym niezwykle ciepły i radosny człowiek, który nie budował żadnego muru, dystansu między sobą a widzem i zawsze był skory do rozmowy. Drugą ważną postacią okazał się Vincent Ward, na którego filmy ustawiały się spore kolejki, mimo że mogły zrażać swą długością. Widzowie wychodzili zachwyceni plastyką i pięknem kadrów każdego filmu w jego reżyserii. Nieco na uboczu pozostawała trzecia gwiazda – Theo Angelopoulos – retrospektywa nie cieszyła się ogromnym powodzeniem, ja niestety nie dotarłam na żaden z filmów, które – choć podobno bardzo piękne – trwały niemal cztery godziny każdy. A to dla żądnego wrażeń festiwalowicza niestety trochę długo.
Organizatorom udało się stworzyć festiwal różnorodny, na którym każdy mógł znaleźć coś dla siebie, jeśli którykolwiek z festiwalowiczów chciał odpocząć od filmów, mógł wybrać się na jeden z wielu organizowanych w klubie festiwalowym – w Arsenale – koncertów.
Jeśli kogoś z Was zainteresował festiwal, jego idea czy którykolwiek z obejrzanych przeze mnie filmów, mogę się tylko cieszyć i zaprosić Was na rok następny. Kolejna, już dziewiąta, edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Era Nowe Horyzonty odbędzie się we Wrocławiu, w dniach 23 lipca – 2 sierpnia 2009 roku. Organizatorzy zdradzili część programu – odbędą się między innymi retrospektywa kina kanadyjskiego, współczesnego kina szwedzkiego oraz przegląd twórczości Krzysztofa Zanussiego oraz kanadyjskiego reżysera Guya Maddina.
Tagi:
Wspaniałość Ambersonów | Vincent Ward | Terence Davies | Spotkania na krańcach świata | Spotkamy się w St. Louis | Smash Palace | Sleeping Dogs | Roman Gutek | PVC-1 | Perfect Strangers | Odległe głosy | Obcy we mnie | Nawigator: odyseja średniowieczna | Meet Me in St. Louis | martwe natury | Mapa ludzkiego sercam Goodbye Pork Pie | Każdy ma swoje kino | Jezus Chrystus Zbawiciel | Gutek | Festiwal | Farma Footroor: Pieskie życie | Era Nowe Horyzonty | ENH | Drastyczne środki | Doktor Plonk | Dojrzewanie | Deszcz dzieci | Derek | Człowiek z kamerą | Czarna owca | Cudowne miasto | Cena mleka | Carlota Joaquina - księżniczka Brazylii | Black Sheep