Pompeje
Gra o życie
Autor: Monika 'Tuperselai' GrabowskaRedakcja: Balint 'balint' Lengyel, Kamil 'New_One' Jędrasiak
Rok 62. Celtyckie plemię handlarzy koni zostaje wybite przez rzymski oddział dowodzony przez Corvusa. Przeżyć udaje się tylko małemu chłopcu, Milo, który po ucieczce z miejsca kaźni dostaje się w ręce handlarzy niewolników. Mija 17 lat – Milo jest już znanym gladiatorem o przezwisku "Celt", który nie ma sobie równych w brytyjskim Londinium. Wkrótce zostaje on, wraz z innymi niewolnikami, przewieziony do Pompei. Tam przypadkiem poznaje Cassię, córkę najbogatszego mieszkańca miasta, Severusa. Milo od razu przyciąga uwagę dziewczyny, ale okoliczności nie są dla nich sprzyjające. Tym bardziej, że o jej rękę stara się Corvus, przed którym uciekła ona z Rzymu. Cassia i Milo buntują się przeciw rzymskim obyczajom i samemu Rzymowi. Wybuch Wezuwiusza może jednak zniszczyć wszelkie nadzieje i zniweczyć plany na przyszłość – nie tylko głównej pary, ale wszystkich bohaterów.
Fabuła filmu Andersona jest wręcz "boleśnie" prosta. Wszystko to już było i kojarzy się z takimi obrazami, jak Conan Barbarzyńca Nispela (ogólnie) i Gladiator Ridleya Scotta (zwłaszcza w scenie walki Milo na arenie w Pompei). Oto bohater-buntownik, pałający żądzą zemsty za śmierć swoich najbliższych, panujący nad zwierzętami, cyniczny, "artystycznie" umięśniony i walczący, mając nudę wypisaną na twarzy. I oto bohaterka-buntowniczka, zmuszana do małżeństwa, pragnąca czegoś więcej, śliczna jak obrazek, bogata panienka nie zainteresowana bogactwami, zakochana w niewolniku. W podobny sposób opisać można każdą z postaci Pompei – nie posiadają one skomplikowanych charakterów, do których przyzwyczaiły nas już amerykańskie seriale. Tu źli są po prostu źli, a dobrzy są bohaterami.
W tej prostocie jest jednak metoda. Anderson oparł swój film na relacji Pliniusza Młodszego, od którego cytatu Pompeje się zaczynają, a kreacje postaci zrodziły się w wyniku inspiracji szczątkami ludzkimi, które zachowały się do naszych czasów. Na podstawie ruin i zdjęć z największą dokładnością ukazano samo miasto. By uzyskać realizm erupcji, zespół animatorów przeanalizował wybuchy wulkanów z ostatnich kilku lat. Przez tę dbałość o najdrobniejsze detale odniosłam wrażenie, że to nie Milo, a Wezuwiusz jest głównym protagonistą filmu. Idąc na seans zdajemy sobie sprawę, co się stanie, nie wiemy tylko, jak to będzie pokazane. Śledzimy losy Milo, Cassi i Corvusa, podświadomie czekając na wybuch. Niby oglądamy kolejne dzieło o miłości niemożliwej, zemście i zdradzie, ale w momencie, kiedy w "normalnym" filmie zdarzenia zmierzają ku punktowi kulminacyjnemu i rozwiązaniu, Wezuwiusz wchodzi na scenę i wszystkie światła reflektorów są zwrócone na niego.
Jednak dzięki przedstawieniu, nawet uproszczonych, wymienionych już kilkukrotnie bohaterów, Anderson uniknął zbytniej "dokumentalizacji" Pompei. Twórcy filmowi już od dawna wiedzą, że bez postaci, z którymi można by się zidentyfikować, widz nie mógłby należycie przeżywać tego, co się dzieje na ekranie. Ja przeżywałam, chociaż pierwsze sceny – ukazujące rzeź Celtów – skojarzyły mi się (jak wszelkie tego typu otwarcia) z dziełem Mela Brooksa Robin Hood – Faceci w rajtuzach, w którym na początku jeden z wieśniaków stawia pytanie retoryczne: "Dlaczego w każdym filmie o Robin Hoodzie muszą nam sfajczyć wioskę?". Ten cytat zawsze mnie wtedy nieco dystansuje, dlatego też Pompeje, do momentu wybuchu wulkanu, oglądałam nieco z przymrużeniem oka.
Film miałam okazję oglądać w technologii 4DX. Każdemu kinomaniakowi życzę, by choć raz w życiu skorzystał ze sposobności uczestniczenia w seansie tego typu. W kinie wyposażonym w stosowną aparaturę przed rozpoczęciem projekcji pojawia się ostrzeżenie, że jest ona niewskazana dla osób chorujących na epilepsję, mających kłopoty z sercem i kręgosłupem czy też cierpiących na chorobę lokomocyjną. Ja miewam wprawdzie czasami problem tego ostatniego typu, ale odczuwałam lekki dyskomfort jedynie w pierwszych minutach filmu. Dźwięk w sali jest wzmocniony; fotele poruszają się w rytmie kamery lub według ruchu postaci; lampy przy ekranie imitują błyski piorunów. Odgłosy wydawane przez maszyny wypuszczające zapachy i wodę (kilka kropel na twarz) trochę irytują i dekoncentrują, ale można się do nich przyzwyczaić.
Pompeje Paula W. S. Andersona to film zrobiony dla efektów, nie fabuły. Tak, jak kiedyś pisałam w recenzji Conana Barbarzyńcy, tak i teraz powtórzę, że to nie jest obraz dla poszukiwaczy głębokiego sensu. Oczywiście jeśli komuś uda się podczas seansu dojść do jakichś egzystencjalnych wniosków i odkryć prawdy objawione, chapeau bas. Jednak choć nie rozmawiałam z reżyserem, to wątpię, żeby Pompeje miały na celu pokazanie – na przykład – jak mali i bezbronni są ludzie wobec potęgi natury. Według mnie jest to po prostu dzieło o erupcji Wezuwiusza z 79 roku, fragment "biografii" wulkanu na tle losów ludzkich. Za efekty specjalne, osadzenie w historii, dbałość o szczegóły i osiągnięty przez to realizm w przedstawieniu miasta oraz słynnego wzniesienia twórcom należą się gromkie oklaski. Tym się właśnie mamy zachwycać: trzęsieniem ziemi, chmurami pyłu, spływem piroklastycznym, płonącymi domami... Być może powinniśmy też się nieco wzruszyć, obserwując na ekranie tragedię ludzi. I raczej nic więcej nie powinno nas w tym przypadku interesować.