Empire #20-21. A Little Piece of Home
Chciałoby się powiedzieć, że po lekturze Republic każda inna seria komiksowa zapewne wywrze na czytelniku niewielkie wrażenie. Nie da się ukryć, że w przypadku Empire to stwierdzenie mogłoby wydawać się prawdziwe. Jednak w tym wypadku najwięcej "winy" jest po stronie samej Empire, co dobrze oddaje bezpośrednie porównanie – mamy drugi kwartał 2004 roku i gdy Republic jest właśnie w swojej szczytowej formie (Show of Force, Armor, a już za chwilę Dreadnaughts of Rendili), seria oparta na Starej Trylogii wciąż jest zbieraniną przypadkowych i często nie najwyższych lotów historii.
Zaloguj się aby wyłączyć tę reklamę
Tak się nieszczęśliwie składa, że A Little Piece of Home to sztandarowy przykład takiej opowieści. Po utraceniu bazy na Yavin IV wojska rebelianckie tułają się po galaktyce. Leia wyrusza na spotkanie ze starymi przyjaciółmi, aby wynegocjować zgodę na założenie nowego centrum dowodzenia na "ich księżycu", krążącym wokół Ryloth. Niestety, nie wszystko idzie zgodnie z planem i księżniczka ląduje z jednym z gospodarzy w środku dżungli pełnej niebezpiecznej i głodnej fauny. Zły los chciał, że bohaterowie zostają pozbawieni również środka transportu, a do domu dwa dni drogi piechotą...
Ron Marz znany jest polskim fanom głownie z wydanego przez Amber komiksu Darth Maul – z reguły lubianego przez fanów popisu talentu Jan Duursemy. Tym razem jednak nie ma czego podziwiać, gdyż ogólnie rzecz biorąc A Little Piece of Home to, nie przymierzając, jeden dwuzeszytowy stek bzdur.
Fabuła, po raz wtóry w ramach Empire, sprawia wrażenie jakby powstała z polecenia "wstawcie cokolwiek". Takie właśnie "cokolwiek" dostaliśmy – historia prosta, mdła, schematyczna, wtórna, przewidywalna, której większość motywów czytelnicy oglądali już dziesiątki razy w innych produkcjach. Z góry wiadomo, jak potoczą się negocjacje, bez problemu przewidzieć można, iż Leia i Raal Panteer wbrew swojej woli znajdą się na odludziu, gdzie będą mogli "spokojnie poromansować", w który to "odkrywczy" sposób twórcy dostaną możliwość wprowadzenia na siłę zamieszania w relacjach (których na dobrą sprawę jeszcze nie ma) liderki Rebeliantów i Hana Solo. Niespójności jest jednak więcej, z których najbardziej kuriozalną określić można nazwanie "niezamieszkanym i niezamieszkiwalnym" księżyca, który czytelnikowi przedstawiony jest jako raj na ziemi.
Nie po raz pierwszy również kolejną miniserię Empire niejako ratuje rysunek Tomása Giorello. Kreska tego artysty, obok klarowności i estetyki, ma w sobie coś, co dodaje postaciom wdzięku, a planszom typowego dla Gwiezdnych wojen klimatu. Tym razem nie spisał się jednak Michael Atiyeh, przez co kolory w sporej części emanują sztucznością. Cóż powiedzieć – nawet mistrzom zdarzają się wpadki, w tym wypadku jedynie dokładając się do ogólnego, dosyć marnego wrażenia.
A Little Piece of Home można w pewnym sensie porównać do innej dwuzeszytówki – The Short, Happy Life of Roons Sewell. Oba komiksy to najsłabsze fabularnie ogniwa Empire i oba zostały nieco podratowane przez wysiłki rysownika – Tomása Giorello. W przypadku obu komiksów można zastosować też podobną "procedurę lektury" – przeczytać, odłożyć na półkę i zapomnieć.
Tak się nieszczęśliwie składa, że A Little Piece of Home to sztandarowy przykład takiej opowieści. Po utraceniu bazy na Yavin IV wojska rebelianckie tułają się po galaktyce. Leia wyrusza na spotkanie ze starymi przyjaciółmi, aby wynegocjować zgodę na założenie nowego centrum dowodzenia na "ich księżycu", krążącym wokół Ryloth. Niestety, nie wszystko idzie zgodnie z planem i księżniczka ląduje z jednym z gospodarzy w środku dżungli pełnej niebezpiecznej i głodnej fauny. Zły los chciał, że bohaterowie zostają pozbawieni również środka transportu, a do domu dwa dni drogi piechotą...
Ron Marz znany jest polskim fanom głownie z wydanego przez Amber komiksu Darth Maul – z reguły lubianego przez fanów popisu talentu Jan Duursemy. Tym razem jednak nie ma czego podziwiać, gdyż ogólnie rzecz biorąc A Little Piece of Home to, nie przymierzając, jeden dwuzeszytowy stek bzdur.
Fabuła, po raz wtóry w ramach Empire, sprawia wrażenie jakby powstała z polecenia "wstawcie cokolwiek". Takie właśnie "cokolwiek" dostaliśmy – historia prosta, mdła, schematyczna, wtórna, przewidywalna, której większość motywów czytelnicy oglądali już dziesiątki razy w innych produkcjach. Z góry wiadomo, jak potoczą się negocjacje, bez problemu przewidzieć można, iż Leia i Raal Panteer wbrew swojej woli znajdą się na odludziu, gdzie będą mogli "spokojnie poromansować", w który to "odkrywczy" sposób twórcy dostaną możliwość wprowadzenia na siłę zamieszania w relacjach (których na dobrą sprawę jeszcze nie ma) liderki Rebeliantów i Hana Solo. Niespójności jest jednak więcej, z których najbardziej kuriozalną określić można nazwanie "niezamieszkanym i niezamieszkiwalnym" księżyca, który czytelnikowi przedstawiony jest jako raj na ziemi.
Nie po raz pierwszy również kolejną miniserię Empire niejako ratuje rysunek Tomása Giorello. Kreska tego artysty, obok klarowności i estetyki, ma w sobie coś, co dodaje postaciom wdzięku, a planszom typowego dla Gwiezdnych wojen klimatu. Tym razem nie spisał się jednak Michael Atiyeh, przez co kolory w sporej części emanują sztucznością. Cóż powiedzieć – nawet mistrzom zdarzają się wpadki, w tym wypadku jedynie dokładając się do ogólnego, dosyć marnego wrażenia.
A Little Piece of Home można w pewnym sensie porównać do innej dwuzeszytówki – The Short, Happy Life of Roons Sewell. Oba komiksy to najsłabsze fabularnie ogniwa Empire i oba zostały nieco podratowane przez wysiłki rysownika – Tomása Giorello. W przypadku obu komiksów można zastosować też podobną "procedurę lektury" – przeczytać, odłożyć na półkę i zapomnieć.
Tagi:
A Little Piece of Home | Ron Marz | Star Wars Empire | Star Wars Empire #20 | Tomás Giorello | Star Wars Empire #21