Lucyfer #01: Diabeł na progu
Neil Gaiman w przedmowie do najnowszego hitu Egmontu pisze, że "Lucferowi należała się własna opowieść". To prawda, jego wizja Gwiazdy Zarannej stanowiła bardzo dobry punkt wyjścia dla kolejnych opowieści. Epizod serii Sandman zatytułowany Nadzieja w Piekle należy zaś do czołówki najlepszych historii o Władcy Snów. Po zakończeniu legendarnego cyklu Lucyfer w naturalny sposób znalazł się w gronie postaci, które mogły zainteresować fanów uniwersum wykreowanego przez ojca amerykańskich bogów.
Neil Gaiman upodobał sobie szczególnie jeden model fabuły, z czym zresztą specjalnie się nie kryje. Rzut oka, choćby na komiksy wydane w Polsce, wskazuje na wyjątkowe zamiłowanie do historii inicjacyjnych, siłą rzeczy związanych z motywem podróży (rozmaicie rozumianej). Taka wędrówka przebiega najczęściej na styku dwóch światów: naszego, codziennego i "tego drugiego", który może przyjmować rozmaite formy, ale zawsze rządzi się własnymi, ściśle określonymi prawami. Poznając je, główny bohater staje się nowym (odnowionym) człowiekiem. Tak dzieje się w Księgach magii czy Nigdziebądź.
Zaloguj się aby wyłączyć tę reklamę
Nieprzypadkowo bohaterami takich historii stają się ludzie na życiowych rozdrożach, poszukujące swojego miejsca, lub osoby młode, wkraczające dopiero w świat dorosłych. Również miejsce akcji lubi Gaiman osadzać w strefach pogranicznych, na marginesie społeczeństwa. Pierwszoplanowymi postaciami są jednostki odrzucone lub wyobcowane, naznaczone "innością" ze względu na przeszłość, zawód lub orientację seksualną. Są to przy tym ludzie całkowicie zwyczajni, tacy, którzy mogą żyć w dowolnym miejscu na świecie. Uniwersalizm ich losów jest podkreślany przez ponadczasowy kontekst wydarzeń, w które zostają wplątani, gdy proza życia styka się z magią, mistyką, nienazwanym. Ten aspekt rzeczywistości objawia się na planszach komiksów głównie za sprawą hermetycznego języka i tajemnych reguł, które są oczywiste dla części bohaterów, ale niejasne dla głównej postaci i podróżującego z nią czytelnika.
Opierając się o te same zasady, powstał także tytuł sygnowany przez Mike'a Careya podejmujący dzieje Lucyfera już po tym, gdy ten opuścił piekło i poświęcił się grze na fortepianie w lokalu w Los Angeles, Kalifornia. Autor wprowadza czytelnika w kolejny zaułek kosmosu powołanego do życia przez Gaimana i zabiera w jego mroki. Aby uniknąć ryzyka porażki wydawniczej, wszystkie elementy stylu mistrza są na swoim miejscu: młoda dziewczyna z misją, nadnaturalny przewodnik, tajemne moce i wielkie przeznaczenie w tle. Połowa bohaterów mówi językiem zrozumiałym dla siebie samych, a druga połowa niewiele z tego na razie rozumie. Musi, a wraz z nią odbiorca, uzbroić się w cierpliwość i poczekać przez kilka tomów, bez gwarancji, że dziewięćdziesiąt procent tajemniczych tekstów nie jest wypowiadane tylko dla podkręcenia klimatu i zasugerowania głębi świata. Skoro Neil Gaiman tak robił i to działało, to dlaczego Mike Carey miałby okazać się gorszy?
Na razie, pomimo wielu wspaniałych pomysłów, których nie powstydziłby się autor Sandmana, ta praktyka nie przynosi pasjonujących efektów. Być może to norma w przypadku spin-offów i innych off-shotów, ale wcale nie działa na korzyść niniejszego komiksu. Jego twórcy tak kurczowo trzymają się opatentowanego schematu, iż zapominają o czymś, co stanowiłoby ich własny znak firmowy. Udało się po trosze w zamykającej album krótkiej historii Zrodzona z umarłymi, która stanowi perełkę w premierowym występie Lucyfera na polskiej scenie. Prosta, oparta na znanym motywie opowieść o dziewczynce zawierającej pakt z mrocznymi mocami, mieści w sobie więcej emocji niż rozbudowany wątek główny. Może gdyby, wbrew gaimanowskiej manierze, nie manipulować od samego początku elementami z wielu kultur i tradycji, Lucyfer zalśniłby mocniejszym światłem? Cytując naszego bohatera: "Zazwyczaj, gdy ludzie uczą się żonglować, nie zaczynają od pił łańcuchowych".
Lucyfer: Diabeł na progu to całkiem dobry komiks. Byłby jeszcze lepszy, gdyby wcześniej nie powstała seria o niejakim Sandmanie, a niejaki Neil Gaiman nie wykreował bardzo charakterystycznego stylu. Stylu, który – naśladowany lub kopiowany przez innych twórców – trąci wtórnością. I, nawet jeśli jest to zarzut wobec Mike'a Careya niesprawiedliwy, niewiele można poradzić na to, że jego komiks nie pojawił się w kulturowej próżni. O ile ojczym Lucyfera nie znajdzie własnej drogi i nie wyzwoli się spod wpływu swojego mistrza, zawsze będzie postrzegany jako dobry rzemieślnik, który potrafi użyć funkcji "copy-paste".
O komiksach na blogu Macieja 'repka' Reputakowskiego
Neil Gaiman upodobał sobie szczególnie jeden model fabuły, z czym zresztą specjalnie się nie kryje. Rzut oka, choćby na komiksy wydane w Polsce, wskazuje na wyjątkowe zamiłowanie do historii inicjacyjnych, siłą rzeczy związanych z motywem podróży (rozmaicie rozumianej). Taka wędrówka przebiega najczęściej na styku dwóch światów: naszego, codziennego i "tego drugiego", który może przyjmować rozmaite formy, ale zawsze rządzi się własnymi, ściśle określonymi prawami. Poznając je, główny bohater staje się nowym (odnowionym) człowiekiem. Tak dzieje się w Księgach magii czy Nigdziebądź.
Nieprzypadkowo bohaterami takich historii stają się ludzie na życiowych rozdrożach, poszukujące swojego miejsca, lub osoby młode, wkraczające dopiero w świat dorosłych. Również miejsce akcji lubi Gaiman osadzać w strefach pogranicznych, na marginesie społeczeństwa. Pierwszoplanowymi postaciami są jednostki odrzucone lub wyobcowane, naznaczone "innością" ze względu na przeszłość, zawód lub orientację seksualną. Są to przy tym ludzie całkowicie zwyczajni, tacy, którzy mogą żyć w dowolnym miejscu na świecie. Uniwersalizm ich losów jest podkreślany przez ponadczasowy kontekst wydarzeń, w które zostają wplątani, gdy proza życia styka się z magią, mistyką, nienazwanym. Ten aspekt rzeczywistości objawia się na planszach komiksów głównie za sprawą hermetycznego języka i tajemnych reguł, które są oczywiste dla części bohaterów, ale niejasne dla głównej postaci i podróżującego z nią czytelnika.
Opierając się o te same zasady, powstał także tytuł sygnowany przez Mike'a Careya podejmujący dzieje Lucyfera już po tym, gdy ten opuścił piekło i poświęcił się grze na fortepianie w lokalu w Los Angeles, Kalifornia. Autor wprowadza czytelnika w kolejny zaułek kosmosu powołanego do życia przez Gaimana i zabiera w jego mroki. Aby uniknąć ryzyka porażki wydawniczej, wszystkie elementy stylu mistrza są na swoim miejscu: młoda dziewczyna z misją, nadnaturalny przewodnik, tajemne moce i wielkie przeznaczenie w tle. Połowa bohaterów mówi językiem zrozumiałym dla siebie samych, a druga połowa niewiele z tego na razie rozumie. Musi, a wraz z nią odbiorca, uzbroić się w cierpliwość i poczekać przez kilka tomów, bez gwarancji, że dziewięćdziesiąt procent tajemniczych tekstów nie jest wypowiadane tylko dla podkręcenia klimatu i zasugerowania głębi świata. Skoro Neil Gaiman tak robił i to działało, to dlaczego Mike Carey miałby okazać się gorszy?
Na razie, pomimo wielu wspaniałych pomysłów, których nie powstydziłby się autor Sandmana, ta praktyka nie przynosi pasjonujących efektów. Być może to norma w przypadku spin-offów i innych off-shotów, ale wcale nie działa na korzyść niniejszego komiksu. Jego twórcy tak kurczowo trzymają się opatentowanego schematu, iż zapominają o czymś, co stanowiłoby ich własny znak firmowy. Udało się po trosze w zamykającej album krótkiej historii Zrodzona z umarłymi, która stanowi perełkę w premierowym występie Lucyfera na polskiej scenie. Prosta, oparta na znanym motywie opowieść o dziewczynce zawierającej pakt z mrocznymi mocami, mieści w sobie więcej emocji niż rozbudowany wątek główny. Może gdyby, wbrew gaimanowskiej manierze, nie manipulować od samego początku elementami z wielu kultur i tradycji, Lucyfer zalśniłby mocniejszym światłem? Cytując naszego bohatera: "Zazwyczaj, gdy ludzie uczą się żonglować, nie zaczynają od pił łańcuchowych".
Lucyfer: Diabeł na progu to całkiem dobry komiks. Byłby jeszcze lepszy, gdyby wcześniej nie powstała seria o niejakim Sandmanie, a niejaki Neil Gaiman nie wykreował bardzo charakterystycznego stylu. Stylu, który – naśladowany lub kopiowany przez innych twórców – trąci wtórnością. I, nawet jeśli jest to zarzut wobec Mike'a Careya niesprawiedliwy, niewiele można poradzić na to, że jego komiks nie pojawił się w kulturowej próżni. O ile ojczym Lucyfera nie znajdzie własnej drogi i nie wyzwoli się spod wpływu swojego mistrza, zawsze będzie postrzegany jako dobry rzemieślnik, który potrafi użyć funkcji "copy-paste".
O komiksach na blogu Macieja 'repka' Reputakowskiego
Galeria
Mają na liście życzeń: 2
Mają w kolekcji: 5
Obecnie czytają: 0
Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Mają w kolekcji: 5
Obecnie czytają: 0
Dodaj do swojej listy:



Tytuł: Lucyfer #01: Diabeł na progu
Scenariusz: Mike Carey
Rysunki: Scott Hampton, Chris Weston, James Hodgkins, Warren Pleece, Dean Ormston
Kolory: Daniel Vozzo
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania oryginału: 1999
Wydawca polski: Egmont Polska
Data wydania polskiego: styczeń 2008
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Liczba stron: 158
Format: 17x26 cm
Okładka: miękka, kolorowa (kolaż prac Duncana Fegredo)
Papier: offsetowy
Druk: kolorowy
Cena: 39 zł
Scenariusz: Mike Carey
Rysunki: Scott Hampton, Chris Weston, James Hodgkins, Warren Pleece, Dean Ormston
Kolory: Daniel Vozzo
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania oryginału: 1999
Wydawca polski: Egmont Polska
Data wydania polskiego: styczeń 2008
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Liczba stron: 158
Format: 17x26 cm
Okładka: miękka, kolorowa (kolaż prac Duncana Fegredo)
Papier: offsetowy
Druk: kolorowy
Cena: 39 zł
Gdzie kupić
Tagi:
Warren Pleece | Scott Hampton | Mike Carey | Lucyfer #01: Diabeł na progu | lucyfer | James Hodgkins | Dean Ormston | Chris Weston