Republic #53. Blast Radius
Na nowe twarze kolejne spojrzenie
Autor: Grzesiek 'SethBahl' AdachRedakcja: Wojciech 'Wojteq' Popek
Co prawda Blast Radius jest nominalnie osobnym one-shotem jednak de facto jego treść blisko powiązana jest z fabułą poprzedniej miniserii – The New Face of War. Poprzednio wyrażałem nadzieję na dalsze pociągnięcie już istniejących wątków i… cóż, poniekąd me życzenie zostało spełnione.
Obi-Wan powraca na Coruscant ze swojej ostatniej misji ledwo żywy, jednak z celem – antidotum na broń biologiczną, która pojawiła się w ostatnich dwóch zeszytach – w ręku. Jak się jednak szybko okazuje, nie ma co popadać w euforię – z misją zdobycia leku wyruszyła piątka mistrzów i tylko Kenobi powrócił. Po krótkim pobycie w zakonnej klinice, mistrz Anakina może stanąć i opowiedzieć towarzyszom o tym, co stało się na wulkanicznej planecie Queyta.
Zaloguj się aby wyłączyć tę reklamę
Niejednokrotnie to już pisałem, jednak powtórzę raz jeszcze, że nie jestem fanem łatania luk w fabule ładowaniem w historię niewiadomo ilu Jedi. Mimo, iż tym razem zadanie postawione przed grupą uderzeniową jest faktycznie istotne dla losów Zakonu i całej wojny, jednak wysyłanie po czterech-pięciu Jedi na każdą misję (gdzie średnio połowa ginie) wciąż nie współgra z narzekaniami liderów Zakonu na małe ilości "zasobów ludzkich".
Poza, tak naprawdę drobną, różnicą, że komiks utrzymany jest w konwencji retrospekcji, Blast Radius to niemal ksero dwóch poprzednich zeszytów zamkniętych w jeden, więc akcja gna jak na złamanie karku, co wcale nie musi dać pozytywnego efektu (i nie daje). Jedi (znów Obi-Wan, tym razem jednak z czwórką innych mistrzów) po raz kolejny lądują w mrocznym i nieprzyjaznym otoczeniu (na wulkanicznej planecie Queyta, nie różniącej się wiele od Mustafar, która pojawi się w Zemście Sithów) by zmierzyć się z Asajj Ventress i jej wiernym kompanem Durgem. Dużo bezpośredniej i bezpardonowej walki, w przeciągu której Jedi padają jak muchy (ale o tym za chwilę), kończy się ewakuacją zarówno zauszników Dartha Tyranusa, jak i mistrza Kenobiego.
Blast Radius to gwiezdnowojenny debiut rysownika Briana Chinga (wcześniej rysował tylko okładki do Republic i Empire). Jego kreska zawsze była kontrowersyjna, choć w tym zeszycie jeszcze nie widać tak charakterystycznego dla niego stylu. Trzeba powiedzieć, że Ching pomaga sobie zbyt wieloma liniami, szczególnie przy rysowaniu postaci. Miałoby to jakiś sens, gdyby zatrzymać rysunki na poziomie szkiców, jednak później dochodzi do tego praca kolorysty i całość daje efekt nieco chaotyczny i niechlujny. Wyraźna również jest różnica pomiędzy jego twórczością, a pracami Jan Duursemy (choć tu niemały wpływ może mieć również zdanie scenarzysty), która lubuje się w ekspresywnych scenach akcji i wybuchów, przeciągając je nieco, ale i wyciągając z postaci i otoczenia emocje i dramatyzm. W Blast Radius kadry szybko przechodzą od dialogu do dialogu, od sceny do sceny – Jedi giną szybko i "bezboleśnie", nikt się nad ich losem zbyt długo nie rozwodzi. Bezboleśnie na tyle, że czytelnik również nie ma szansy nieco zżyć się z postaciami, czy choćby im współczuć – ot, kolejny Jedi zginął, a my już jesteśmy w następnym kadrze.
Amerykańska publiczność znana jest z tego, że uwielbia jatki. Po tylu latach pompowania weń wielkości Luke'a Skywalkera pozwala się jej odreagować, gdy to źli chłopcy (i dziewczęta) mają ostatecznie być górą. Jednak sieczka to nie wszystko i w tym momencie bez wątpienia przydałby się w Republic komiks z dobrym, przemyślanym scenariuszem, bez epatowania efekciarstwem.
Obi-Wan powraca na Coruscant ze swojej ostatniej misji ledwo żywy, jednak z celem – antidotum na broń biologiczną, która pojawiła się w ostatnich dwóch zeszytach – w ręku. Jak się jednak szybko okazuje, nie ma co popadać w euforię – z misją zdobycia leku wyruszyła piątka mistrzów i tylko Kenobi powrócił. Po krótkim pobycie w zakonnej klinice, mistrz Anakina może stanąć i opowiedzieć towarzyszom o tym, co stało się na wulkanicznej planecie Queyta.
Niejednokrotnie to już pisałem, jednak powtórzę raz jeszcze, że nie jestem fanem łatania luk w fabule ładowaniem w historię niewiadomo ilu Jedi. Mimo, iż tym razem zadanie postawione przed grupą uderzeniową jest faktycznie istotne dla losów Zakonu i całej wojny, jednak wysyłanie po czterech-pięciu Jedi na każdą misję (gdzie średnio połowa ginie) wciąż nie współgra z narzekaniami liderów Zakonu na małe ilości "zasobów ludzkich".
Poza, tak naprawdę drobną, różnicą, że komiks utrzymany jest w konwencji retrospekcji, Blast Radius to niemal ksero dwóch poprzednich zeszytów zamkniętych w jeden, więc akcja gna jak na złamanie karku, co wcale nie musi dać pozytywnego efektu (i nie daje). Jedi (znów Obi-Wan, tym razem jednak z czwórką innych mistrzów) po raz kolejny lądują w mrocznym i nieprzyjaznym otoczeniu (na wulkanicznej planecie Queyta, nie różniącej się wiele od Mustafar, która pojawi się w Zemście Sithów) by zmierzyć się z Asajj Ventress i jej wiernym kompanem Durgem. Dużo bezpośredniej i bezpardonowej walki, w przeciągu której Jedi padają jak muchy (ale o tym za chwilę), kończy się ewakuacją zarówno zauszników Dartha Tyranusa, jak i mistrza Kenobiego.
Blast Radius to gwiezdnowojenny debiut rysownika Briana Chinga (wcześniej rysował tylko okładki do Republic i Empire). Jego kreska zawsze była kontrowersyjna, choć w tym zeszycie jeszcze nie widać tak charakterystycznego dla niego stylu. Trzeba powiedzieć, że Ching pomaga sobie zbyt wieloma liniami, szczególnie przy rysowaniu postaci. Miałoby to jakiś sens, gdyby zatrzymać rysunki na poziomie szkiców, jednak później dochodzi do tego praca kolorysty i całość daje efekt nieco chaotyczny i niechlujny. Wyraźna również jest różnica pomiędzy jego twórczością, a pracami Jan Duursemy (choć tu niemały wpływ może mieć również zdanie scenarzysty), która lubuje się w ekspresywnych scenach akcji i wybuchów, przeciągając je nieco, ale i wyciągając z postaci i otoczenia emocje i dramatyzm. W Blast Radius kadry szybko przechodzą od dialogu do dialogu, od sceny do sceny – Jedi giną szybko i "bezboleśnie", nikt się nad ich losem zbyt długo nie rozwodzi. Bezboleśnie na tyle, że czytelnik również nie ma szansy nieco zżyć się z postaciami, czy choćby im współczuć – ot, kolejny Jedi zginął, a my już jesteśmy w następnym kadrze.
Amerykańska publiczność znana jest z tego, że uwielbia jatki. Po tylu latach pompowania weń wielkości Luke'a Skywalkera pozwala się jej odreagować, gdy to źli chłopcy (i dziewczęta) mają ostatecznie być górą. Jednak sieczka to nie wszystko i w tym momencie bez wątpienia przydałby się w Republic komiks z dobrym, przemyślanym scenariuszem, bez epatowania efekciarstwem.
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 0
Obecnie grają: 0
Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie gram
Mają w kolekcji: 0
Obecnie grają: 0
Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie gram
Tytuł: Star Wars: Republic #53. Blast Radius
Scenariusz: Haden Blackman
Rysunki: Brian Ching
Kolory: Joe Wayne
Wydawca oryginału: Dark Horse Comics
Data wydania oryginału: 30 kwietnia 2003
Liczba stron: 32
Okładka: miękka
Druk: kolorowy
Cena: 2,99 USD
Scenariusz: Haden Blackman
Rysunki: Brian Ching
Kolory: Joe Wayne
Wydawca oryginału: Dark Horse Comics
Data wydania oryginału: 30 kwietnia 2003
Liczba stron: 32
Okładka: miękka
Druk: kolorowy
Cena: 2,99 USD
Tagi:
Blast Radius | Brian Ching | Haden Blackman | Joe Wayne | Star Wars Republic | Star Wars Republic #53