Neonowy dwór
Przywołanie Matthew Swifta
W którym wróg prosi o pomoc ostatnią osobę, której ktokolwiek by się spodziewał, pożar prowadzi do czegoś więcej niż drobne poparzenia, a w Sidcup wybucha wojna.
Nagle odniosłem wrażenie, że słyszę kroki w ciemności za sobą.
Kiedy się odwróciłem, umilkły.
***
Byłem właśnie w samym środku zdania. Mówiłem:
– ...„smok” to zapewne zbyt dosłownie biologiczny sposób opisu...
I wtedy ktoś zacisnął mi na gardle pięść Boga, unieruchamiając mnie, a wszechświat stanął na głowie.
W świecie była dziura, a ja nie miałem palców, by chwycić się jej brzegów.
Wpadłem do środka.
Zaloguj się aby wyłączyć tę reklamę
***
Obudził mnie dzwoniący w kieszeni telefon.
Wyciągnąłem rękę, włączyłem go i przysunąłem do ucha, nie unosząc głowy, na wypadek gdyby tylko dzięki unieruchomieniu mogła nadal pozostać przytwierdzona do ciała. Czułem suchość w gardle. Podejrzewałem, że ma to coś wspólnego z tym całym dymem.
– Słucham?
To była Penny, moja uczennica. Jej głos był zbyt spokojny i opanowany. To znaczy, że się bała.
– Zniknąłeś – powiedziała.
– Hę?
– No wiesz... hej, trzask, łubudu, pa, pa.
– Hę?
– Nie żyjesz?
– To ma być żart?
Przetoczyłem się na plecy, czując, że wszystkie żebra wpijają mi się w skórę, jakby były zapakowane próżniowo. Coś wilgotnego i lepkiego przemieściło się pode mną z dźwiękiem przypominającym odrywanie rzepa. Musnąłem to palcami. Pachniało solą i żelazem. Miało gęstość płynnego miodu.
– To, co się stało, do licha? – zapytała Penny.
Oblizałem wargi. Smakowały węglem drzewnym.
– Przywołano mnie – wychrypiałem. Dlaczego tak trudno było tu oddychać? – Jakiś skurwysyn mnie przywołał. Mnie.
Ciemnoszary dym gęstniał z każdą chwilą, napływając do środka przez szczelinę pod drzwiami. Za jego kłębami dostrzegałem niewyraźnie ściany, szare i spękane. Jedynym kolorowym elementem były napisy nabazgrane na nich tanią farbą w sprayu.
ANARKIA NA WIEKI
JG TU BYŁA
ZAKAZ ZABAWY W BOGA
ratunku
PATRZYMY NA CIEBIE
– Zadzwonię do ciebie – zapewniłem i przerwałem połączenie, nim moja uczennica zaczęła przeklinać.
Oczy mnie piekły. W pokoju było za gorąco, światło widoczne za tumanami dymu gorzało zbyt jasno. Gdzieś za wybitym oknem padał deszcz, intensywny szum wody mącił ciszę londyńskiej nocy. Dźwignąłem się na ręce i kolana. W uszach mi dzwoniło. Coś ciepłego skapywało mi do ucha, a potem spływało w dół po szyi. Pomacałem się po głowie i wyczułem krew krzepnącą we włosach oraz guza. Popatrzyłem na podłogę i na tę samą lepką substancję na palcach. Na tle skóry wydawała się niemal czarna, ale w bladym sodowym świetle odbijającym się od podbrzusza nocnych chmur i blasku czegoś nieznanego po drugiej stronie buchającego zza drzwi dymu była niewątpliwie szkarłatna.
Z pewnością była to krew.
Ale nie moja.
To przynajmniej było miłe odkrycie, towarzyszyła mu jednak przykra świadomość, że krew nie była moja, ponieważ nic, co straciło jej tak wiele, nie mogłoby przeżyć. Cienki dywan nasiąknął nią całkowicie, rozprysła się po szczątkach kanapy, z której wypruto wyściółkę, pozostawiła również ślady dłoni na pomazanej farbą ścianie za niskim piecykiem gazowym i cmentarzem potłuczonych butelek po piwie. Była świeża i wydawała się chłodna tylko dlatego, że temperatura otoczenia gwałtownie rosła.
Ktoś namalował na podłodze zanurzonym w krwi palcem parę krzyży. Jeden był mniejszy od drugiego i umieszczono go w lewym górnym kwadrancie większego brata. Gdyby przyjrzał mu się ktoś wtajemniczony, mógłby się dopatrzyć miecza, nie krzyża, choć w przypadku rysunku wykonanego krwią na dywanie to rozróżnienie miało raczej akademicki charakter. Nie było jednak wątpliwości, że to starożytny symbol londyńskiego City i nieprzypadkowo również znak, który pewien szalony skurczybyk, wydając ostatnie tchnienie, wyciął na wewnętrznej powierzchni mojej prawej dłoni. Piętno Nocnego Burmistrza.
Dotarłem do okna i podciągnąłem się w górę wsparty na łokciach, czując przy tym chrzęszczące szkło pod rękawami anoraka, i wyjrzałem na zewnątrz. Księżyc w kwadrze rozpływał się na granicy deszczowych chmur, zabarwionych na pomarańczowo przez sodowe światło latarń palących się na dole. Na horyzoncie widniał szereg wzgórz o szczytach porośniętych drzewami i stokach nierówno poprzecinanych wstęgami autostrad. Strugi deszczu przesłaniały wszystko: prostokątne sylwetki budynków wznoszących się między sklepikami z chińszczyzną na wynos oraz przystankami autobusowymi; bladożółtego węża pociągu zmierzającego do jaskrawo oświetlonego dworca; ciemniejszy obszar publicznego wrzosowiska na niskim wzgórzu, okrążanym przez maleńkie świetliki samochodów, odbicia świateł telewizorów za zasłoniętymi oknami; wielkie kwadraty osiedli komunalnych o jaskrawoniebieskich albo czerwonych przyporach, jakby ich intensywne barwy mogły zamaskować brzydotę tego, co się na nich wspierało. Nie widziałem jednak żadnych charakterystycznych obiektów, które powiedziałyby mi coś więcej niż tylko to, że to anonimowe przedmieście, nieznana mi część miasta. Ale nadal moje miasto.
Potem spojrzałem w dół. Ziemia była daleko. Chodnik lśnił od deszczu czarnym blaskiem, jak ciemna strona Księżyca podczas zaburzeń atmosferycznych. Plac zabaw z zardzewiałymi, rozklekotanymi huśtawkami. Mały zabłocony placyk porośnięty trawą, służący jako wybieg dla psów; stojak na rowery, któremu nikt się nie odważył powierzyć swojego pojazdu. Szereg garaży o drzwiach pomazanych graffiti – od mniej lub bardziej prawdziwych dzieł sztuki aż po zwyczajowe inicjały pozostawione przez szukające zabawy dzieciaki. Niebieska furgonetka skręciła w wąską uliczkę odchodzącą od podwórka na dole i zniknęła mi z oczu. Łuna ognia tam, gdzie powinny być tylko białe światła reflektorów, a gdzieś niedaleko dźwięk alarmów przeciwpożarowych i odgłos płomieni atakujących drzwi.
Kłęby dymu przelatywały mi nad głową, podekscytowane wizją otwartej przestrzeni, czekającej na nie za wybitym oknem. Osłoniłem usta szalikiem i włożyłem na plecy tornister. Sięgnąłem do kieszeni po telefon. Okrwawione palce ślizgały się po klawiszach. Zdążyłem nacisnąć dwie pierwsze dziewiątki, nim na mojej kostce zacisnęła się czyjaś dłoń.
Podskoczyliśmy instynktownie, odkopując rękę na bok i sięgając po moc z sieci, by cisnąć nią w niewidocznego wroga. Włosy stanęły nam dęba, a serce pędziło jak silnik samochodu, który zaraz eksploduje. Spojrzałem pod nogi, spodziewając się śmierci, bólu, końca, stopu, przerażenia, czegoś bezimiennego, czego do tej chwili nie potrafiłem sobie wyobrazić. Zobaczyłem rękę. Skóra na grzbiecie dłoni była ciemna jak palone kakao, a od spodu różowa. Zbroczyła ją krew. Za dużo zbyt świeżej krwi. Ręka niknęła w długim czarnym rękawie. Głowa okryta biało‑zieloną chustką, która zsunęła się w połowie, odsłaniając stare ślady po poparzeniach. Twarz. Okrągła, inteligentna i gniewna. Wykrzywione usta, oczy zaciśnięte z bólu, sieć blizn na lewej stronie przypominająca mapę ruchomych piasków na pustyni. Znałem ją. Nie raz już żałowałem, że ją widzę. Noc zmierzała do punktu kulminacyjnego.
– Odo? – wycharczałem. Z oczu ciekły mi łzy, a na języku czułem smak węgla.
Oda – zawodowa morderczyni, fanatyczka, święta kobieta albo psychopatka, co kto woli – spojrzała nam w oczy.
– Pomóż mi – wyszeptała spękanymi, spowitymi obłokami dymu ustami.
***
– Wiesz co, dopóki cię nie poznałam, byłeś całkiem fajny – oznajmiła Penny Ngwenya, czarnoksiężniczka (uczennica) i była strażniczka ruchu, pewnego pogodnego wieczoru, gdy wędrowaliśmy razem przez Spitalfields.
W normalnej sytuacji mógłbym jej odpowiedzieć nieuprzejmie, ale Penny, kobieta, której gniew omal nie zniszczył całego miasta, nie dbała zbytnio o normalność.
– Rzecz w tym – ciągnęła nonszalancko – że jesteś miejskim czarnoksiężnikiem. Myślą naginasz światło latarń do swojej woli, czujesz smak rytmów miasta, karmisz się pyłem i tlenkiem węgla, a jeśli znajdziesz się blisko czegoś zielonego, łapie cię katar sienny. To byłoby całkiem fajne, kapujesz? A na tym jeszcze nie koniec. Jesteś martwym czarnoksiężnikiem. Gdzieś istnieje grób z napisem „Matthew Swift, zabity przez mistyczny cień albo coś takiego”, a w nim jest pusta trumna, bo ty nie umarłeś. Wróciłeś, i to w towarzystwie niebieskich elektrycznych aniołów czy czegoś w tym rodzaju. No wiesz, jak Jezus. Jesteś też Nocnym Burmistrzem, a to piekielnie ważniacki urząd, który istnieje już chyba od dwóch tysięcy lat. Twoim obowiązkiem jest bronić miasta, ocalać je i tak dalej, jakbyś był królem Arturem i, no wiesz... jesteś naprawdę ekstra. Dopóki się nie odezwiesz.
Zastanawiałem się przez chwilę nad jej słowami.
– Jak Jezus? – zapytałem wreszcie.
– Ehe. Ale chyba lepiej zapomnij, że ci to powiedziałam – odparła.
***
Oda, znana też jako psychopatyczna suka, leżała za szczątkami sofy, z których sterczały sprężyny, pośrodku najgłębszej, najgęstszej kałuży krwi w pokoju. Płyn wsiąknął w dywan tak głęboko, że gdy tylko kobieta się poruszyła, pojawiały się pod nią małe bąbelki, efekt działania dynamiki ciśnień. Krew pokrywała też ręce, twarz i włosy Ody, wsiąknęła w pulower i w bok nogawki. Nie było wątpliwości, że to jej krew. Twarz kobiety była tak szara, jak to tylko możliwe w przypadku kogoś o tak intensywnym kolorze skóry. Oczy miała przekrwione, różowoczerwone, zaciskała rękę na mojej kostce z nienaturalną siłą noworodka albo kogoś bliskiego śmierci. Poczuliśmy, jak wywraca się nam żołądek, ale przykucnęliśmy i spróbowaliśmy pomóc jej wstać. Złapała mnie za tył płaszcza, ściskając go w dłoni, jak żeglarz na statku ściska sztormreling podczas burzy.
– Pomóż mi – powtórzyła.
– Co tu się dzieje, do cholery? – wychrypiałem.
– Musimy stąd znikać – odparła, obejmując drugą ręką moją szyję, by stworzyć coś w rodzaju temblaka. – Pomóż mi!
– Co ty nie powiesz – warknąłem.
Objąłem ją w talii i spróbowałem podnieść na nogi. Wydała z siebie krzyk bólu, przenikliwy wrzask cierpiącego zwierzęcia. Zamknęła oczy. Kiedy się poruszyła, na przodzie pulowera, tuż nad jej sercem, otworzył się i zamknął wycięty nożem uśmiech. Przez chwilę odnosiliśmy wrażenie, że dostrzegamy coś innego, co uśmiecha się pod spodem. Odwróciliśmy pośpiesznie wzrok.
Udało jej się stanąć mniej więcej prosto. Uwiesiła się na mnie całym ciężarem, a jej głowa podskakiwała na moim ramieniu.
– Chodźmy stąd – wysyczała. – Musimy zwiewać.
Na wpół powlokłem ją ku drzwiom i poczułem buchający zza nich żar.
– Jesteś w stanie biec? – zapytałem.
– Nie – warknęła przez zaciśnięte zęby.
– A walczyć?
– Nie.
– Masz ognioodporny kombinezon pod tym pulowerem?
Tego pytania nie zaszczyciła odpowiedzią.
– Odetchnij głęboko – wycharczałem. Owinąłem sobie koszulę wokół palców, żeby się nie oparzyć, złapałem za gorącą klamkę i uchyliłem drzwi.
Do środka buchnęły jaskrawe żółtopomarańczowe płomienie. Otworzyłem drzwi nieco szerzej i poczułem we włosach gorący podmuch. Ogień, pokrywający już ściany i sufit, wyczuł tlen za moimi plecami i ruszył do ataku. Po obu stronach korytarza drzwi niektórych mieszkań stały otworem. Inne były zamknięte, a jeszcze inne wyrwano z framug i zabrano, kto wie w jakim celu. Były też takie, które w połowie już się zwęgliły i z mieszkań buchały kłęby dymu, noszone tu i tam po korytarzu przez szalone podmuchy. Gdzieniegdzie ogień wyżarł między zniszczonymi belkami sufitu a popękanym tynkiem małe, użyteczne dziury, przez które mógł się zakradać na wyższe piętro. Ślizgałem się, bo podeszwy moich butów zaczynały już topnieć. Czułem, że włosy na brwiach i na karku kurczą mi się pod wpływem żaru. Ledwie mogłem oddychać, każdy haust pozbawionych tlenu oparów przeszywał mnie bólem. Oprócz węgla i pieczonego wilgotnego grzyba czułem też zapach benzyny.
– Schody? – zapytałem, potrząsając Odą.
– W tamtą stronę – wymamrotała, wskazując głową koniec korytarza.
Było tam zbyt jasno, by na to patrzeć, za dużo, za gorąco. Już od zerknięcia oczy zaszły mi łzami.
– Odetchnij głęboko – wysyczałem do Ody, poprawiając sobie jej ciężar na ramieniu.
Zaczerpnęła tchu i ja również. To było tak, jakbym połknął rój komarów, które teraz roiły się i kipiały w moich płucach. Transmutacja nigdy nie należała do moich silnych stron, ale z drugiej strony, w obliczu zagrażającej śmierci zawsze dawałem z siebie wszystko. Dlatego, gdy płonące powietrze osiadło mi w płucach niczym przypalone mięso, które wpadło w niewłaściwą dziurkę, przymknąłem oczy, zebrałem w sobie resztki sił, których nie musiałem poświęcać na utrzymanie się na nogach, i skierowałem je do środka. Coś o obrzydliwym chemicznym smaku – pasta do zębów bez mięty, gnijące jaja i biały pył – pokryło mi język, gardło i wnętrze klatki piersiowej. Zgiąłem plecy od ataku mdłości, raz, a potem drugi, ale zdołałem powstrzymać ten odruch. Mięśnie twarzy rozbolały mnie od zaciskania ust. Smak uparcie próbował wspiąć się z powrotem w górę. Oda wbiła palce w mój bark, przymykając powieki pod wpływem żaru. Zwlekałem przez chwilę, aż wreszcie moje kości nie mogły już znieść nacisku, a potem zaczekałem jeszcze pół sekundy i wypuściłem powietrze z ust.
Biały obłok delikatnego proszku unoszący się w rozgrzanym powietrzu buchnął z moich ust i nosa tak szybko i gwałtownie, że głowa odskoczyła mi do tyłu, a wzdłuż pleców przebiegło drżenie, które omal nie przewróciło nas obojga. Stanąłem pewniej, instynktownie sięgając ku ścianie w poszukiwaniu oparcia. Zaraz jednak cofnąłem rękę przed intensywnym żarem płomieni pełgających po popękanej powierzchni. Tu również była farba i graffiti:
hokus pokus
JEDEN NARÓD POD OPIEKĄ KAMER ULICZNYCH
wypuśćcie mnie stąd
Wszystko to pękało i spływało powoli, upodabniając się do czarnej powłoki muchy plujki.
Nie mogłem się już powstrzymać. Oddech wychodził ze mnie zbyt potężną i szybką falą – więcej oddechu, niż byłem w stanie dać. Wysysał mi kwas z żołądka i krew z nosa. Ciśnienie białego oparu było po prostu zbyt wysokie. Ogień cofnął się przed nim, umknął, zrejterował, a w jednym czy dwóch miejscach, gdzie jego panowanie było jeszcze słabe, zniknął całkowicie, jakby nigdy go tam nie było, pozostawiając po sobie tylko zwęglone blizny. Na moment ujrzałem drogę wyjścia. Gdy wydech wreszcie się skończył, popędziłem naprzód i znowu zaczerpnąłem powietrza, drżąc z wysiłku. Usta wypełniała mi chemia, krew ciekła nam z nosa, jej słony smak był błogosławieństwem w porównaniu z paskudztwem wypełniającym nam gardło. Oda również ruszyła się z miejsca, trzymając się mojego płaszcza jak wodzy. Odrzucony na chwilę mieszaniną magii z pianą gaśniczą buchającą mi z gardła, ogień powracał, wyciągając ku nam macki z sufitu. Wzmocniona metalową siatką szyba w drzwiach na końcu korytarza zrobiła się żółtozielona od gorąca i pękła. Widziałem znajdującą się za nią klatkę schodową. Metalowe poręcze żarzyły się radosnym, pomarańczoworóżowym blaskiem, dym wzbijał się ku górze, jakby klatka była gigantycznym kominem. Spojrzałem w dół i niemal natychmiast odwróciłem wzrok, niemal oślepiony. Pod moimi powiekami tańczyły powidoki ognia. Oda również zaryzykowała spojrzenie, ale natychmiast odwróciła głowę jak przerażony ptak, gdy blask i żar zaatakowały jej siatkówki.
– Jest jakaś inna droga zejścia? – wycharczałem.
– Tamtędy – odparła, wskazując na korytarz za nami. – Czujesz zapach benzyny?
– Ehe.
Spojrzałem w górę. Całą klatkę schodową wypełniał czarny dym. Przez jego kłęby nie przebijało się światło, ale wszystko płynęło ku górze. Czułem, jak się przemieszcza, przyciągane zimniejszym, lepiej się nadającym do oddychania powietrzem. Zacisnąłem mocno palce, wydusiłem z obolałej piersi resztki sił, a potem otworzyłem dłoń, pozwalając, by między moimi palcami zatańczyło sodowe światło żółtopomarańczowej barwy blasku ulicznych latarń. Takie światło przywołują wszyscy dobrzy miejscy magowie, gdy potrzebują przewodnika. Wycelowałem je pod nasze stopy. Ledwie wystarczało, by oświetlić stopnie. Oboje pochyliliśmy głowy, by widzieć je wyraźniej, i ruszyliśmy w górę. Oda odruchowo sięgnęła do poręczy, ale cofnęła gwałtownie rękę. Poczułem odór przypalonej skóry. Plastikowe osłony metalowych poręczy topiły się jak smoła w upalny dzień. Na pierwszym pomoście było okno, już od dawna pęknięte i zapaskudzone. Wybiłem je torbą i dym wypłynął chciwie na zewnątrz. Zaczerpnąłem cudownego czystego powietrza ze świata zewnętrznego, chwilowo zimnego, a przez kontrast wręcz lodowatego. Potem znowu ruszyłem w górę. Pożar wdarł już się na następne piętro, ale dotarł tam drogą łatwiejszą niż klatka schodowa, przez szczeliny w stropie. Na wystrzępione resztki zasłon sypały się skry. Wszędzie widziałem graffiti, starą brudną farbę, popękane rury i zwisające przewody biegnące znikąd donikąd, a także pleśń i grzyb, złowrogi szary znak upływającego czasu i niedostatku miłości, wyżerający serce budynku równie niezawodnie jak pożar. Na kolejnym piętrze dym był rzadszy. Ogień nie dotarł jeszcze tak wysoko, ale czułem już, jak napiera od dołu, przyciągany przez dach i otwarte niebo. Minęliśmy zakręt i ujrzeliśmy leżące na schodach ciało.
Omal się o nie nie potknęliśmy. Trup miał rozrzucone nogi i wyciągnięte ręce, jak motyl nadziany na szpilkę w gablocie. Uwalana sadzą twarz była kiedyś blada, ale ktoś wbił rozżarzoną do czerwoności igłę w każdy pieg na jego nosie i policzkach, pozostawiając obrzękłe, czerwone blizny przypominające druk drukarki igłowej. Mężczyzna miał na sobie resztki czarnej kurtki z kapturem, które zaczynały się już tlić, niebieskie dżinsy ucięte w okolicy kolan oraz szare adidasy, dymiące i wypaczone od gorąca. Ktoś poderżnął mu gardło. Z rany nadal wypływała czarnoczerwona krew. Oda zacisnęła palce na moim płaszczu, ale nie odezwała się ani słowem. Ominęliśmy trupa, przeszliśmy nad jego wyciągniętą ręką i ruszyliśmy w górę, zostawiając za sobą puste szare oczy niknące w gęstniejących kłębach dymu.
Kolejne piętro. Tu prawie już dawało się oddychać, a moje małe światełko pozwalało cokolwiek zobaczyć. Całkiem nieźle, jeśli zignorować palący ból utrzymujący się w płucach, spękane usta, pęcherze na skórze i jaskrawe żółtoniebieskie powidoki unoszące się przed oczyma. Kolejny bieg schodów, krótszy od poprzednich, wiódł do metalowych drzwi. Przerdzewiały łańcuch dawno już zerwano, a kłódkę wyłamano. Na jednej śrubie kołysała się tablica z napisem:
WEJŚCIE NA DACHNIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY.
Popchnąłem drzwi. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały przeraźliwie jak wrzeszczące banshee. Wygramoliliśmy się na płaską betonową powierzchnię, splamioną białymi śladami po wieloletniej wojnie między kałużami zbierającej się tu deszczówki i gołębimi odchodami. Deszcz był błogosławieństwem, zimny, cudowny i czysty. Zwróciliśmy ku niemu twarz. Wciągaliśmy chciwie powietrze, pozwalając, by woda spływała nam po twarzy i szyi. Gdzieś słyszałem syreny. Były jeszcze daleko, ale zbliżały się z każdą chwilą. Oda wyplątała się z mojego uścisku, a potem opadła na ręce i kolana w kałuży deszczówki, dysząc ciężko. Pochylała głowę, a oczy miała zamknięte. Dach pokrywał las powyginanych szczątków anten, zwyczajnych i satelitarnych. Tu i ówdzie dostrzegałem też smętne resztki puszek po piwie, łopoczące na wietrze plastikowe torebki obciążone wypełniającą je wodą oraz wilgotne pudełka po fast foodach. Wyższy ode mnie odpowietrznik był martwy i milczący. Niektóre kraty wyłamano, co pozwoliło ptakom dostać się do środka i założyć tam gniazda. Dach otaczała niska metalowa barierka. Powlokłem się ku niej, nie tylko po to, żeby się rozejrzeć, lecz również dlatego, że chciałem się na czymś oprzeć. Zatrzymałem się tam, próbując chwilę odetchnąć. Z dachu rozciągał się dobry widok we wszystkich kierunkach i mogłem uzupełnić luki w obrazie, który do tej pory pozostawał dla mnie niekompletny. Canary Wharf, białe, upstrzone plamami okien monolity wyłaniające się z mroku, cień srebrzystej wody na dole; Millenium Dome, biała plama na tle głębszej ciemności w miejscu, gdzie kończy się miasto, a zaczyna ujście rzeki; Greenwich Hill, ciemne wzniesienie zwieńczone światełkiem obserwatorium, od którego w noc biegła wąska zielona linia, oznajmiająca, że tutaj, właśnie tutaj i nigdzie indziej, jest cienki jak igła środek świata.
Znajdowałem się gdzieś w południowym Londynie, zapewne w Sidcup albo – patrząc na to optymistycznie – w Blackheath. Na południe od rzeki odległość zmieniała znaczenie, blisko przeradzało się w daleko, a daleko zgodnie z oczekiwaniami. Czułem smak wibrującej magii tego miejsca, skupiony, pełen zakamarków i wybojów, w których odrobina mocy mogła się nagle przerodzić w ogłuszającą kaskadę, a rzeka magii wyschnąć w chwili, gdy poczułbym, że właśnie zanurzyłem w niej palce. Byłem na południu, ale nie tak daleko, jakbym tego chciał. Znajomy srebrny smak miejskiej magii ustępował tu już powoli miejsca starszej nieuchwytnej mocy terenów wiejskich, lasów, rzek i zapomnianych zwyczajów. Nie lubiliśmy tej magii. Nie rozumieliśmy jej w pełni i nie zdołaliśmy jej opanować, a to znaczyło, że jesteśmy tu słabi.
Zerknąłem w dół i zobaczyłem, że po nawierzchni u stóp wieżowca tańczą szalone odbicia płomieni, które zaczynały już wysuwać się z okien. Buchające z nich dym i para rzucały wyzwanie padającemu deszczowi. Na pobliskich ulicach widziałem niebieskie migające światła straży pożarnej. Syreny brzmiały dziwnie uspokajająco pośród nocy, mimo że samochody przybyły zdecydowanie za późno. Pożar szerzył się zbyt szybko, i to nie bez czyjejś pomocy. Wróciłem do Ody. Kobieta nadal pochylała głowę, wsparta na dłoniach. Wyginała plecy z wysiłku przy każdym oddechu.
– Wszystko z tobą w porządku?
Skinęła głową, nadal nie otwierając oczu.
– Potrafisz nas stąd wydostać? – zapytała.
– Wszystkie dolne piętra ogarnął pożar.
– Umiesz panować nad ogniem?
– Umiem z nim negocjować.
– Myślałam, że czarnoksiężnicy kochają ogień.
– Raczej w sensie przenośnym niż praktycznym. Pożar jest za wielki, bym mógł go teraz powstrzymać. I...
– I?
– Szerzy się za szybko. Potrzeba mnóstwa mocy, żeby debatować z benzyną, gdy już wpadnie na naprawdę ciekawy pomysł.
Uniosła powoli głowę i otworzyła oczy. Przez chwilę miałem wrażenie, że widzę krew zbierającą się pod jej dolnymi powiekami. Potem zamrugała i wszystko wróciło do normy.
– Jesteś Nocnym Burmistrzem. I niebieskimi elektrycznymi aniołami. Wymyśl coś.
– Odo... co tu jest grane, do licha?
Zamknęła oczy i znowu opuściła głowę, nie odzywając się ani słowem.
– Wyprowadziłem nas stamtąd, jesteś mi coś winna – dodałem, szepcząc jej do ucha. – Jesteś mi coś winna z tego powodu.
– Chcesz tu zginąć?
Wykrzywiłem usta w grymasie frustracji. Teraz, gdy konieczność przetrwania pięciu następnych sekund nie miała już pierwszeństwa, wróciły inne uczucia, gorące i gwałtowne jak szalejące na dole piekło. Słyszałem syreny, koła rozbryzgujące wodę w kałużach i głosy ludzi. Wstałem powoli i poruszyłem palcami dłoni, wypuszczając z płuc nasz gniew, a potem spojrzałem w parę liliowych oczu.
Na dachu ktoś był.
Mężczyzna był wyższy ode mnie o pół stopy. Miał na sobie czarne spodnie, przecięte po wewnętrznych stronach w ten sprytny afektowany sposób, który świadczy, że mamy do czynienia z przejawem mody, a nie ubóstwa, a także kremowy T‑shirt, pięć warstw złotych łańcuchów – najdłuższy opadał aż do miejsca położonego tuż nad przeponą, a najkrótszy ściskał jego szyję jak zazdrosna kochanka – rozpiętą, czarną kurtkę i białe rękawice motocyklisty. Miał też złote włosy pozlepiane w kolce jak u jeża miliardera i cerę białą jak śnieg, białą od farby. Ktoś zadał sobie trud, by dodać dwie długie czerwone kreski przebiegające przez powieki, nadające twarzy wygląd maski. Mężczyzna dzierżył przedmiot, który mógł nie być mieczem, ale dawno już przekroczył granicę, do której można by go nazywać nożem. Zdobną srebrną rękojeść w kształcie szyjki od butelki owinięto złotym drutem, klinga zaś miała kolor kobaltowego szkła. Z pozoru nie wyglądała na ostrą, ale łatwość, z jaką przecinała powietrze i rozpryskiwała na boki strugi deszczu, zmierzając ku mojemu gardłu, sugerowała, że jest inaczej.
Pisnąłem jak spłoszony królik, spróbowałem uskoczyć w bok, wpadłem na Odę, przewróciłem ją na dach, potknąłem się o nią i wylądowałem z pluskiem w kałuży. Kobieta leżała bez ruchu, jakby już nie żyła, i nie okazywała typowych dla siebie gwałtownych instynktów, na których nauczyłem się polegać. Mężczyzna pognał za mną, z twarzą wykrzywioną tak gwałtownie, jakby tylko jedno czknięcie dzieliło go od ataku padaczki.
– Zaczekaj... – zacząłem, ale szklane ostrze natychmiast pomknęło ku miejscu, gdzie powinno być moje serce.
Przetoczyliśmy się. Instynkt był lepszy od rozumu. Nie mieliśmy zamiaru zginąć tutaj z rąk jakiegoś wypacykowanego świra. Przetoczyliśmy się po Odzie, a potem podnieśliśmy się i przykucnęliśmy, gotowi do ataku. Rozpostarliśmy palce na boki, przywołując do nich moc. Przyciągnęliśmy do siebie deszcz spływający nam po skórze, a potem wyczuwalny w nim słaby smak kwasu, śladową chemiczną domieszkę, i wprowadziliśmy je w nasze pięści, pozwalając, by narastała, tworząc pęcherz płonącego płynu niebędącego do końca wodą, który musował i syczał, gdy deszcz padał na jego półprzezroczystą powierzchnię. Po twarzy nieznajomego przebiegło zaskoczenie, niemal komiczne w swej krótkości i intensywności. Mężczyzna uniósł oręż wysoko nad głowę, znowu wykrzywił twarz i wydał z siebie pełen śliny i furii okrzyk bojowy, który na moment zagłuszył wycie syren i huk pożaru.
– Jeśli spróbujesz, zabijemy cię – oznajmiliśmy spokojnie i zgodnie z prawdą.
Rzucił się do szarży, jak człowiek, który nie ma w życiu żadnego innego celu niż rozpłatanie nam czaszki na dwoje.
Rozpostarliśmy dłonie i wypuściliśmy ukradzioną truciznę, nagromadzoną między naszymi palcami. Dwie garście płonącego płynu uderzyły go w głowę. Krzyknął, łapiąc się za twarz. Oręż wypadł mu z rąk. Jego krzyki nie milkły. Towarzyszył im syk palącego się ciała. Spomiędzy zasłaniających oczy palców wypływała krew. Ślepy, pijany własnym bólem mężczyzna nie przestawał zawodzić. Dopadły mnie mdłości. Spróbowałem go złapać za barki.
– Nie dotykaj tego – wydyszałem. – W ten sposób sobie nie pomożesz.
Zacisnął palce jeszcze mocniej. Przez chwilę wydawało mi się, że zamierza wyrwać sobie oczy z oczodołów. Potem jednak uspokoił się, drżąc z wysiłku, jaki w to wkładał, i powoli odsunął dłonie od twarzy. Nie zdejmowałem rąk z jego barków. Zauważyłem, że jego oczy przybrały kolor mokrych buraków, a skórę pokryły czarno-żółte pęcherze. Ze wstrętem odwróciłem wzrok.
Coś cięło ciachu‑ciach.
Ciężar barków mężczyzny nagle stał się za duży, bym mógł go utrzymać.
Osunął się na dach. Jego twarz uderzyła o czubki moich butów. Był martwy, nim jeszcze grawitacja zdążyła mu się przyjrzeć. Oda stała za nim, trzymając w rękach szklany oręż zabitego. Deszcz spłukiwał jego krew. Twarz kobiety była zupełnie pusta, jak otchłań bez dna.
– Musimy opuścić to miejsce – oznajmiła, patrząc przeze mnie na wskroś, jakby w ogóle mnie tu nie było.
Zorientowałem się, że drżą mi ręce.
– Czemu to... on mógł...
Obróciła swobodnie oręż w dłoniach, wskazując jego sztychem ku schodom.
– Ten budynek niedługo spłonie – ciągnęła. – Nie potrafimy powstrzymać ognia. Spłoniemy razem ze wszystkim. Musimy opuścić to miejsce. Znajdziesz sposób.
Obróciła głowę w bok, jak zaciekawiony gołąb. Zorientowałem się, że coś jest nie w porządku z jej oczyma. Wydało mi się, że słyszę kroki. Odwróciłem się, ale nikogo tam nie było. Kiedy znowu spojrzałem na Odę, jej twarz skurczyła się jak zmięta kartka papieru, a miecz wysunął się ze zwisających bezwładnie palców.
– Czarnoksiężniku – odezwała się głosem ledwie silniejszym od jęku. – Chyba coś jest ze mną nie tak.
– Ehe – wydyszałem. – Też odniosłem takie wrażenie.
– Zabijesz mnie?
Zgarbiła się, wbijając wzrok w ziemię. Przyszło mi na myśl, że z pewnością źle zrozumiałem jej słowa.
– Słucham?
– Zabijesz mnie?
– Hmm... muszę ci powiedzieć, że jest spora kolejka chętnych. Ledwie się łapię na szóste albo siódme miejsce.
Oklapła nagle. Złapałem ją, nim zdążyła się przewrócić, i podtrzymałem.
– Daj spokój – wyszeptałem. – Myśl jak psychopatyczna suka, dobra?
Pokiwała głową z otępiałą miną.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu drogi wyjścia.
Nie wydawało się prawdopodobne, by pożar zatrzymał się przed najwyższym piętrem. Nie potrwa długo, nim spłoniemy żywcem.
Coś małego białego i miękkiego poruszyło się na deszczu, bezskutecznie próbując uciec przed żarem. Trąciłem to nogą. To były smętne pozostałości plastikowej torby z Tesco. Z jednej strony była rozdarta, a wewnątrz zgromadziła się kałuża zielonkawoszarej wody. W mojej kieszeni zadzwonił telefon. Odebraliśmy go na oślep.
– Cześć, Penny.
– Cześć – odparła. – Nadal nie zginąłeś?
– Nadal jestem raczej zajęty.
– Niedobry moment, tak? Tyle że zostawiłeś mnie z połową torby stygnącej ryby z frytkami...
– I znalazłem się w płonącym budynku pełnym martwych, konających i takich, którzy powinni nie żyć.
– No tak, faktycznie niedobry moment – przyznała. – Mogę ci w czymś pomóc? – dodała ostrożniejszym tonem.
– Zadzwonię do ciebie.
Przerwałem połączenie, schowałem telefon do kieszeni, schyliłem się i podniosłem podartą torbę koniuszkami palców. Łopotała na gorącym powiewie buchającym od zbliżających się płomieni, próbując mi uciec. Wypuściłem ją, przyglądając się, jak unosi się w powietrzu niczym nerwowy oszalały gołąb.
– Jestem gotowa, czarnoksiężniku – wychrypiała Oda.
Przerzuciłem walające się na dachu odpadki i wygrzebałem z małego stosu pustych puszek od konserw i kartonowych pudełek kolejną torbę. Ta była cała, niebieska i brudna, cuchnęła nieokreśloną zgnilizną. Strząsnąłem z niej większość stęchłej wody, a potem wytarłem ją o płaszcz, zaczerpnąłem głęboko tchu, uniosłem otwartą torbę do ust i wypuściłem powietrze z płuc. Wypełniła się. Zamknąłem ją szczelnie, nim powietrze zdążyło uciec, a potem zawiązałem uchwyty. Szarpała się i wyginała na gorącym wietrze, a jednocześnie o jej powierzchnię bębniły krople deszczu. Uniosłem ją nad głowę i wypuściłem. Niemal natychmiast umknęła z szalonym wiatrem, omijając sidła martwych, powyginanych anten. Odprowadzaliśmy ją wzrokiem.
– Lepiej, żeby to był dobry plan – odezwała się stojąca obok nas Oda.
– Jak myślisz, ile czasu zostało, nim spłoniemy żywcem?
– Może z piętnaście minut. Ale będzie się nam wydawało, że to mniej.
– Piętnaście minut! Szkoda, że nie przyniosłem jakiejś książki.
– Naprawdę chcesz spotkać śmierć, czytając kiepską literaturę?
Oda chwiała się na nogach. Dym wydostający się na dach tworzył wokół niej dziwne wiry. Znowu zamknęła oczy. Czyżby za długo patrzyła na ogień?
– Jeśli mam wybór między kiepską literaturą a upadlającym przerażeniem, to wiem, co wolę.
Sięgnąłem ku niej instynktownie, gdy przez jej twarz przebiegł grymas bólu, ale zatrzymałem się w połowie ruchu, niepewny i niechciany. Między nami leżały zwłoki mężczyzny o liliowych oczach i pozlepianych włosach.
– Robi się gorąco – wydyszała.
W drzwiach pojawiła się łuna. Metal zgrzytał pod naszymi coraz cieplejszymi stopami.
– Wszystko jest pod kontrolą – zapewniłem z westchnieniem.
– Jestem przekonana, że powinieneś już zacząć recytować inkantacje.
– Przecież nienawidzisz magii.
– Ocalimy życie.
– My?
Zawahała się. Słowa uwięzły jej w gardle. Odniosłem wrażenie, że widzę za nią i nad nią jakiś ruch. Uniosłem wzrok i dostrzegłem jakiś szybki, ciemny kształt, który przybrał na deszczu srebrno‑czarny kolor.
– Czarnoksiężniku? – Resztki głosu Ody, które zdołały się wyrwać z pułapki jej ust, brzmiały słabo i cienko. – Matthew?
– Nadal tu jestem.
Płonący budynek jęczał jak olbrzym cierpiący na niestrawność albo wulkan tuż przed erupcją, zagłuszając syreny wyjące gdzieś bardzo daleko w dole.
– Coś czeka na ciebie na końcu zaułka.
– Czy to groźba, czy geograficznie niejasne stwierdzenie faktu?
– To... Nie wiem. To prawda. Tym właśnie jest. To koniec.
Coś wielkiego i czarnego zalśniło odbitym blaskiem w pomarańczowym świetle latarń, zawróciło nad naszymi głowami, zwiększyło prędkość i zaczęło opadać.
– Odo, przemokłaś, jesteś poparzona, cierpisz z powodu braku tlenu i, jeśli mi wybaczysz, mam wrażenie, że pchnięto cię nożem w serce. Nie chciałbym wyciągać przedwczesnych wniosków, ale podejrzewam, że nie jesteś w pełni władz umysłowych.
Uniosła wzrok i spojrzała nam prosto w oczy. Jej twarz była pełna cierpienia, prawdziwego i głębokiego jak najmroczniejszy ocean.
– Pomożesz mi?
– Poprosiłaś mnie i zrobiłem to. Kto by pomyślał?
– Zabijesz mnie?
– Wciągnąłem to na listę. – Podałem jej rękę. Prawą. Piętno dwóch krzyży bolało mnie pod czarną rękawiczką bez palców. – Chodź.
Zawahała się.
A potem wsunęła dłoń w moją rękę.
Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek przedtem dotknął ciała psychopatycznej suki.
– Dokąd pójdziemy?
Uniosłem głowę. Podążyła za moim spojrzeniem. Coś przeleciało nad nami i przez chwilę nie padał na nas deszcz. Usłyszeliśmy stukot kropel uderzających o plastik. Przytuliłem Odę i poczułem, że deszcz znowu zaczął lać na moją zwróconą ku górze twarz, zmywając warstwę sadzy. Kobieta oddychała szybko i płytko, ale nie odsunęła się ode mnie. Usłyszałem
deszcz tłukący o skórę bębna
szelest plastiku
powietrze poruszane potężnymi skrzydłami
i zobaczyłem to, gdy blask ognia padł na jego brzuch. Sunęło ku nam po niebie, powolne, ociężałe i niepowstrzymane jak tankowiec zsuwający się z góry. Skrzydła miało utkane z bieli, oranżu i błękitu, z jego uchylonego dzioba wypadały rozwijające się wstęgi plastiku. Było większe od orła, ale mniejsze od odrzutowca, szersze niż autobus i dłuższe niż samochód. Gdy opadało ku nam, zauważyłem, że z jego brzucha zwisają luźne plastikowe uchwyty, a skóra faluje i łopocze na wietrze. Napisano na niej:...
dla mam, które...
...każdego pensa...
...dziękujemy za zakup w...
...najwyższa jakość...
...pamiętaj o recyklingu plastikowych opakowań...
Jego skrzydła składały się z wydętych reklamówek, podobnie jak reszta ciała, zwiniętych z przodu jak płaty nośne samolotu i skierowanych do tyłu szeroko ziejącymi otworami. Ów więcej niż orzeł zbliżał się ku nam, wyciągając szpony z plastiku. Usłyszałem, że Oda zaczerpnęła głośno tchu. Wyciągnąłem rękę i poczułem, że sucha powierzchnia toreb musnęła moje palce. Złapałem za uchwyt i wsunąłem w niego nadgarstek. Oda zrobiła to samo. Uniosłem się w górę tak gwałtownie, że myślałem, że ręka wyrwie mi się ze stawu barkowego. Uderzyłem kolanami o otaczającą dach barierkę, tak mocno, że aż zakręciłem się wkoło pod wpływem impetu. Plastik wpijał mi się w skórę. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi dreszcz. Zamknąłem odruchowo oczy, ale gdy świat umknął nam spod stóp, otworzyliśmy je znowu.
Nad czarną przepaścią majtały dwie pary nóg.
Na dole migotały niebieskie światła. Wszyscy strażacy zwracali głowy w stronę ognia, nikt nas nie zauważył. Pożar ogarnął cały wieżowiec. Budynek spłonie doszczętnie. Płomienie buchały z okien jak bluzgi z ust satanisty. Dotarły już na parter i na najwyższe piętro. Gmach zaczynał się powoli przechylać, zapadać się w miejscu, gdzie zaczął się pożar, jakby był zbyt zmęczony, by walczyć. Zginie. Ogień go pochłonie, nie pozostawiając niczego oprócz czarnych kości. Widziałem, że w oknach na niższych piętrach metal żarzy się czerwonym blaskiem. Żaluzje wyginały się pod wpływem gorąca. Widziałem baraki budowlane i znaki ostrzegawcze ustawione wokół placu. Potem wzbiliśmy się wyżej, niesieni przez przywołanego przeze mnie orła z plastikowych toreb. Mknęliśmy pod prąd deszczu, unosząc się na buchającym od budynku cieple. Widzieliśmy rozpościerające się pod nami miasto, galaktykę świateł, nieskończoność wolframowych gwiazd rozsianych na ściągniętym na dół niebie, płynące rzeki czerwonych świateł hamulcowych oraz białych reflektorów, srebrne błyski sypiące się spod kół pociągu, horyzont cienia w miejscu, gdzie nocne niebo spotykało się z nocnym miastem, czystą, świetlistą magią miasta nocą, tak piękną, że moglibyśmy stanąć w płomieniach od jej mocy, i zobaczyliśmy...
Zobaczyłem na dachu jakąś postać. Plastikowy orzeł obracał się powoli w powietrzu, jak palce harfistki poruszające się po strunach.
Płonący mężczyzna wybiegł z drzwi. Płomienie trawiły jego stary wystrzępiony wełniany kapelusz, brudny płaszcz i spodnie, podarte buty, schodzącą na szyję brodę oraz sterczące zza uszu włosy. Krzyczał i łapał się rozpaczliwie za twarz, jakby próbował zedrzeć z siebie skórę i ugasić ogień krwią. Patrzył na nas i krzyczał. Umierał za długo, a gdy śmierć w końcu nadeszła, to nie było tak, że światło po prostu zgasło. Nie przestawał walczyć, dopóki gardło nie skurczyło mu się tak bardzo, że nie był już w stanie krzyczeć. Jego ciało zwaliło się w kałużę, nie przestając płonąć. Z dachu wokół niego buchała para. Sauna w kostnicy.
My również zamknęliśmy oczy.
W którym wróg prosi o pomoc ostatnią osobę, której ktokolwiek by się spodziewał, pożar prowadzi do czegoś więcej niż drobne poparzenia, a w Sidcup wybucha wojna.
Nagle odniosłem wrażenie, że słyszę kroki w ciemności za sobą.
Kiedy się odwróciłem, umilkły.
***
Byłem właśnie w samym środku zdania. Mówiłem:
– ...„smok” to zapewne zbyt dosłownie biologiczny sposób opisu...
I wtedy ktoś zacisnął mi na gardle pięść Boga, unieruchamiając mnie, a wszechświat stanął na głowie.
W świecie była dziura, a ja nie miałem palców, by chwycić się jej brzegów.
Wpadłem do środka.
***
Obudził mnie dzwoniący w kieszeni telefon.
Wyciągnąłem rękę, włączyłem go i przysunąłem do ucha, nie unosząc głowy, na wypadek gdyby tylko dzięki unieruchomieniu mogła nadal pozostać przytwierdzona do ciała. Czułem suchość w gardle. Podejrzewałem, że ma to coś wspólnego z tym całym dymem.
– Słucham?
To była Penny, moja uczennica. Jej głos był zbyt spokojny i opanowany. To znaczy, że się bała.
– Zniknąłeś – powiedziała.
– Hę?
– No wiesz... hej, trzask, łubudu, pa, pa.
– Hę?
– Nie żyjesz?
– To ma być żart?
Przetoczyłem się na plecy, czując, że wszystkie żebra wpijają mi się w skórę, jakby były zapakowane próżniowo. Coś wilgotnego i lepkiego przemieściło się pode mną z dźwiękiem przypominającym odrywanie rzepa. Musnąłem to palcami. Pachniało solą i żelazem. Miało gęstość płynnego miodu.
– To, co się stało, do licha? – zapytała Penny.
Oblizałem wargi. Smakowały węglem drzewnym.
– Przywołano mnie – wychrypiałem. Dlaczego tak trudno było tu oddychać? – Jakiś skurwysyn mnie przywołał. Mnie.
Ciemnoszary dym gęstniał z każdą chwilą, napływając do środka przez szczelinę pod drzwiami. Za jego kłębami dostrzegałem niewyraźnie ściany, szare i spękane. Jedynym kolorowym elementem były napisy nabazgrane na nich tanią farbą w sprayu.
ANARKIA NA WIEKI
JG TU BYŁA
ZAKAZ ZABAWY W BOGA
ratunku
PATRZYMY NA CIEBIE
– Zadzwonię do ciebie – zapewniłem i przerwałem połączenie, nim moja uczennica zaczęła przeklinać.
Oczy mnie piekły. W pokoju było za gorąco, światło widoczne za tumanami dymu gorzało zbyt jasno. Gdzieś za wybitym oknem padał deszcz, intensywny szum wody mącił ciszę londyńskiej nocy. Dźwignąłem się na ręce i kolana. W uszach mi dzwoniło. Coś ciepłego skapywało mi do ucha, a potem spływało w dół po szyi. Pomacałem się po głowie i wyczułem krew krzepnącą we włosach oraz guza. Popatrzyłem na podłogę i na tę samą lepką substancję na palcach. Na tle skóry wydawała się niemal czarna, ale w bladym sodowym świetle odbijającym się od podbrzusza nocnych chmur i blasku czegoś nieznanego po drugiej stronie buchającego zza drzwi dymu była niewątpliwie szkarłatna.
Z pewnością była to krew.
Ale nie moja.
To przynajmniej było miłe odkrycie, towarzyszyła mu jednak przykra świadomość, że krew nie była moja, ponieważ nic, co straciło jej tak wiele, nie mogłoby przeżyć. Cienki dywan nasiąknął nią całkowicie, rozprysła się po szczątkach kanapy, z której wypruto wyściółkę, pozostawiła również ślady dłoni na pomazanej farbą ścianie za niskim piecykiem gazowym i cmentarzem potłuczonych butelek po piwie. Była świeża i wydawała się chłodna tylko dlatego, że temperatura otoczenia gwałtownie rosła.
Ktoś namalował na podłodze zanurzonym w krwi palcem parę krzyży. Jeden był mniejszy od drugiego i umieszczono go w lewym górnym kwadrancie większego brata. Gdyby przyjrzał mu się ktoś wtajemniczony, mógłby się dopatrzyć miecza, nie krzyża, choć w przypadku rysunku wykonanego krwią na dywanie to rozróżnienie miało raczej akademicki charakter. Nie było jednak wątpliwości, że to starożytny symbol londyńskiego City i nieprzypadkowo również znak, który pewien szalony skurczybyk, wydając ostatnie tchnienie, wyciął na wewnętrznej powierzchni mojej prawej dłoni. Piętno Nocnego Burmistrza.
Dotarłem do okna i podciągnąłem się w górę wsparty na łokciach, czując przy tym chrzęszczące szkło pod rękawami anoraka, i wyjrzałem na zewnątrz. Księżyc w kwadrze rozpływał się na granicy deszczowych chmur, zabarwionych na pomarańczowo przez sodowe światło latarń palących się na dole. Na horyzoncie widniał szereg wzgórz o szczytach porośniętych drzewami i stokach nierówno poprzecinanych wstęgami autostrad. Strugi deszczu przesłaniały wszystko: prostokątne sylwetki budynków wznoszących się między sklepikami z chińszczyzną na wynos oraz przystankami autobusowymi; bladożółtego węża pociągu zmierzającego do jaskrawo oświetlonego dworca; ciemniejszy obszar publicznego wrzosowiska na niskim wzgórzu, okrążanym przez maleńkie świetliki samochodów, odbicia świateł telewizorów za zasłoniętymi oknami; wielkie kwadraty osiedli komunalnych o jaskrawoniebieskich albo czerwonych przyporach, jakby ich intensywne barwy mogły zamaskować brzydotę tego, co się na nich wspierało. Nie widziałem jednak żadnych charakterystycznych obiektów, które powiedziałyby mi coś więcej niż tylko to, że to anonimowe przedmieście, nieznana mi część miasta. Ale nadal moje miasto.
Potem spojrzałem w dół. Ziemia była daleko. Chodnik lśnił od deszczu czarnym blaskiem, jak ciemna strona Księżyca podczas zaburzeń atmosferycznych. Plac zabaw z zardzewiałymi, rozklekotanymi huśtawkami. Mały zabłocony placyk porośnięty trawą, służący jako wybieg dla psów; stojak na rowery, któremu nikt się nie odważył powierzyć swojego pojazdu. Szereg garaży o drzwiach pomazanych graffiti – od mniej lub bardziej prawdziwych dzieł sztuki aż po zwyczajowe inicjały pozostawione przez szukające zabawy dzieciaki. Niebieska furgonetka skręciła w wąską uliczkę odchodzącą od podwórka na dole i zniknęła mi z oczu. Łuna ognia tam, gdzie powinny być tylko białe światła reflektorów, a gdzieś niedaleko dźwięk alarmów przeciwpożarowych i odgłos płomieni atakujących drzwi.
Kłęby dymu przelatywały mi nad głową, podekscytowane wizją otwartej przestrzeni, czekającej na nie za wybitym oknem. Osłoniłem usta szalikiem i włożyłem na plecy tornister. Sięgnąłem do kieszeni po telefon. Okrwawione palce ślizgały się po klawiszach. Zdążyłem nacisnąć dwie pierwsze dziewiątki, nim na mojej kostce zacisnęła się czyjaś dłoń.
Podskoczyliśmy instynktownie, odkopując rękę na bok i sięgając po moc z sieci, by cisnąć nią w niewidocznego wroga. Włosy stanęły nam dęba, a serce pędziło jak silnik samochodu, który zaraz eksploduje. Spojrzałem pod nogi, spodziewając się śmierci, bólu, końca, stopu, przerażenia, czegoś bezimiennego, czego do tej chwili nie potrafiłem sobie wyobrazić. Zobaczyłem rękę. Skóra na grzbiecie dłoni była ciemna jak palone kakao, a od spodu różowa. Zbroczyła ją krew. Za dużo zbyt świeżej krwi. Ręka niknęła w długim czarnym rękawie. Głowa okryta biało‑zieloną chustką, która zsunęła się w połowie, odsłaniając stare ślady po poparzeniach. Twarz. Okrągła, inteligentna i gniewna. Wykrzywione usta, oczy zaciśnięte z bólu, sieć blizn na lewej stronie przypominająca mapę ruchomych piasków na pustyni. Znałem ją. Nie raz już żałowałem, że ją widzę. Noc zmierzała do punktu kulminacyjnego.
– Odo? – wycharczałem. Z oczu ciekły mi łzy, a na języku czułem smak węgla.
Oda – zawodowa morderczyni, fanatyczka, święta kobieta albo psychopatka, co kto woli – spojrzała nam w oczy.
– Pomóż mi – wyszeptała spękanymi, spowitymi obłokami dymu ustami.
***
– Wiesz co, dopóki cię nie poznałam, byłeś całkiem fajny – oznajmiła Penny Ngwenya, czarnoksiężniczka (uczennica) i była strażniczka ruchu, pewnego pogodnego wieczoru, gdy wędrowaliśmy razem przez Spitalfields.
W normalnej sytuacji mógłbym jej odpowiedzieć nieuprzejmie, ale Penny, kobieta, której gniew omal nie zniszczył całego miasta, nie dbała zbytnio o normalność.
– Rzecz w tym – ciągnęła nonszalancko – że jesteś miejskim czarnoksiężnikiem. Myślą naginasz światło latarń do swojej woli, czujesz smak rytmów miasta, karmisz się pyłem i tlenkiem węgla, a jeśli znajdziesz się blisko czegoś zielonego, łapie cię katar sienny. To byłoby całkiem fajne, kapujesz? A na tym jeszcze nie koniec. Jesteś martwym czarnoksiężnikiem. Gdzieś istnieje grób z napisem „Matthew Swift, zabity przez mistyczny cień albo coś takiego”, a w nim jest pusta trumna, bo ty nie umarłeś. Wróciłeś, i to w towarzystwie niebieskich elektrycznych aniołów czy czegoś w tym rodzaju. No wiesz, jak Jezus. Jesteś też Nocnym Burmistrzem, a to piekielnie ważniacki urząd, który istnieje już chyba od dwóch tysięcy lat. Twoim obowiązkiem jest bronić miasta, ocalać je i tak dalej, jakbyś był królem Arturem i, no wiesz... jesteś naprawdę ekstra. Dopóki się nie odezwiesz.
Zastanawiałem się przez chwilę nad jej słowami.
– Jak Jezus? – zapytałem wreszcie.
– Ehe. Ale chyba lepiej zapomnij, że ci to powiedziałam – odparła.
***
Oda, znana też jako psychopatyczna suka, leżała za szczątkami sofy, z których sterczały sprężyny, pośrodku najgłębszej, najgęstszej kałuży krwi w pokoju. Płyn wsiąknął w dywan tak głęboko, że gdy tylko kobieta się poruszyła, pojawiały się pod nią małe bąbelki, efekt działania dynamiki ciśnień. Krew pokrywała też ręce, twarz i włosy Ody, wsiąknęła w pulower i w bok nogawki. Nie było wątpliwości, że to jej krew. Twarz kobiety była tak szara, jak to tylko możliwe w przypadku kogoś o tak intensywnym kolorze skóry. Oczy miała przekrwione, różowoczerwone, zaciskała rękę na mojej kostce z nienaturalną siłą noworodka albo kogoś bliskiego śmierci. Poczuliśmy, jak wywraca się nam żołądek, ale przykucnęliśmy i spróbowaliśmy pomóc jej wstać. Złapała mnie za tył płaszcza, ściskając go w dłoni, jak żeglarz na statku ściska sztormreling podczas burzy.
– Pomóż mi – powtórzyła.
– Co tu się dzieje, do cholery? – wychrypiałem.
– Musimy stąd znikać – odparła, obejmując drugą ręką moją szyję, by stworzyć coś w rodzaju temblaka. – Pomóż mi!
– Co ty nie powiesz – warknąłem.
Objąłem ją w talii i spróbowałem podnieść na nogi. Wydała z siebie krzyk bólu, przenikliwy wrzask cierpiącego zwierzęcia. Zamknęła oczy. Kiedy się poruszyła, na przodzie pulowera, tuż nad jej sercem, otworzył się i zamknął wycięty nożem uśmiech. Przez chwilę odnosiliśmy wrażenie, że dostrzegamy coś innego, co uśmiecha się pod spodem. Odwróciliśmy pośpiesznie wzrok.
Udało jej się stanąć mniej więcej prosto. Uwiesiła się na mnie całym ciężarem, a jej głowa podskakiwała na moim ramieniu.
– Chodźmy stąd – wysyczała. – Musimy zwiewać.
Na wpół powlokłem ją ku drzwiom i poczułem buchający zza nich żar.
– Jesteś w stanie biec? – zapytałem.
– Nie – warknęła przez zaciśnięte zęby.
– A walczyć?
– Nie.
– Masz ognioodporny kombinezon pod tym pulowerem?
Tego pytania nie zaszczyciła odpowiedzią.
– Odetchnij głęboko – wycharczałem. Owinąłem sobie koszulę wokół palców, żeby się nie oparzyć, złapałem za gorącą klamkę i uchyliłem drzwi.
Do środka buchnęły jaskrawe żółtopomarańczowe płomienie. Otworzyłem drzwi nieco szerzej i poczułem we włosach gorący podmuch. Ogień, pokrywający już ściany i sufit, wyczuł tlen za moimi plecami i ruszył do ataku. Po obu stronach korytarza drzwi niektórych mieszkań stały otworem. Inne były zamknięte, a jeszcze inne wyrwano z framug i zabrano, kto wie w jakim celu. Były też takie, które w połowie już się zwęgliły i z mieszkań buchały kłęby dymu, noszone tu i tam po korytarzu przez szalone podmuchy. Gdzieniegdzie ogień wyżarł między zniszczonymi belkami sufitu a popękanym tynkiem małe, użyteczne dziury, przez które mógł się zakradać na wyższe piętro. Ślizgałem się, bo podeszwy moich butów zaczynały już topnieć. Czułem, że włosy na brwiach i na karku kurczą mi się pod wpływem żaru. Ledwie mogłem oddychać, każdy haust pozbawionych tlenu oparów przeszywał mnie bólem. Oprócz węgla i pieczonego wilgotnego grzyba czułem też zapach benzyny.
– Schody? – zapytałem, potrząsając Odą.
– W tamtą stronę – wymamrotała, wskazując głową koniec korytarza.
Było tam zbyt jasno, by na to patrzeć, za dużo, za gorąco. Już od zerknięcia oczy zaszły mi łzami.
– Odetchnij głęboko – wysyczałem do Ody, poprawiając sobie jej ciężar na ramieniu.
Zaczerpnęła tchu i ja również. To było tak, jakbym połknął rój komarów, które teraz roiły się i kipiały w moich płucach. Transmutacja nigdy nie należała do moich silnych stron, ale z drugiej strony, w obliczu zagrażającej śmierci zawsze dawałem z siebie wszystko. Dlatego, gdy płonące powietrze osiadło mi w płucach niczym przypalone mięso, które wpadło w niewłaściwą dziurkę, przymknąłem oczy, zebrałem w sobie resztki sił, których nie musiałem poświęcać na utrzymanie się na nogach, i skierowałem je do środka. Coś o obrzydliwym chemicznym smaku – pasta do zębów bez mięty, gnijące jaja i biały pył – pokryło mi język, gardło i wnętrze klatki piersiowej. Zgiąłem plecy od ataku mdłości, raz, a potem drugi, ale zdołałem powstrzymać ten odruch. Mięśnie twarzy rozbolały mnie od zaciskania ust. Smak uparcie próbował wspiąć się z powrotem w górę. Oda wbiła palce w mój bark, przymykając powieki pod wpływem żaru. Zwlekałem przez chwilę, aż wreszcie moje kości nie mogły już znieść nacisku, a potem zaczekałem jeszcze pół sekundy i wypuściłem powietrze z ust.
Biały obłok delikatnego proszku unoszący się w rozgrzanym powietrzu buchnął z moich ust i nosa tak szybko i gwałtownie, że głowa odskoczyła mi do tyłu, a wzdłuż pleców przebiegło drżenie, które omal nie przewróciło nas obojga. Stanąłem pewniej, instynktownie sięgając ku ścianie w poszukiwaniu oparcia. Zaraz jednak cofnąłem rękę przed intensywnym żarem płomieni pełgających po popękanej powierzchni. Tu również była farba i graffiti:
hokus pokus
JEDEN NARÓD POD OPIEKĄ KAMER ULICZNYCH
wypuśćcie mnie stąd
Wszystko to pękało i spływało powoli, upodabniając się do czarnej powłoki muchy plujki.
Nie mogłem się już powstrzymać. Oddech wychodził ze mnie zbyt potężną i szybką falą – więcej oddechu, niż byłem w stanie dać. Wysysał mi kwas z żołądka i krew z nosa. Ciśnienie białego oparu było po prostu zbyt wysokie. Ogień cofnął się przed nim, umknął, zrejterował, a w jednym czy dwóch miejscach, gdzie jego panowanie było jeszcze słabe, zniknął całkowicie, jakby nigdy go tam nie było, pozostawiając po sobie tylko zwęglone blizny. Na moment ujrzałem drogę wyjścia. Gdy wydech wreszcie się skończył, popędziłem naprzód i znowu zaczerpnąłem powietrza, drżąc z wysiłku. Usta wypełniała mi chemia, krew ciekła nam z nosa, jej słony smak był błogosławieństwem w porównaniu z paskudztwem wypełniającym nam gardło. Oda również ruszyła się z miejsca, trzymając się mojego płaszcza jak wodzy. Odrzucony na chwilę mieszaniną magii z pianą gaśniczą buchającą mi z gardła, ogień powracał, wyciągając ku nam macki z sufitu. Wzmocniona metalową siatką szyba w drzwiach na końcu korytarza zrobiła się żółtozielona od gorąca i pękła. Widziałem znajdującą się za nią klatkę schodową. Metalowe poręcze żarzyły się radosnym, pomarańczoworóżowym blaskiem, dym wzbijał się ku górze, jakby klatka była gigantycznym kominem. Spojrzałem w dół i niemal natychmiast odwróciłem wzrok, niemal oślepiony. Pod moimi powiekami tańczyły powidoki ognia. Oda również zaryzykowała spojrzenie, ale natychmiast odwróciła głowę jak przerażony ptak, gdy blask i żar zaatakowały jej siatkówki.
– Jest jakaś inna droga zejścia? – wycharczałem.
– Tamtędy – odparła, wskazując na korytarz za nami. – Czujesz zapach benzyny?
– Ehe.
Spojrzałem w górę. Całą klatkę schodową wypełniał czarny dym. Przez jego kłęby nie przebijało się światło, ale wszystko płynęło ku górze. Czułem, jak się przemieszcza, przyciągane zimniejszym, lepiej się nadającym do oddychania powietrzem. Zacisnąłem mocno palce, wydusiłem z obolałej piersi resztki sił, a potem otworzyłem dłoń, pozwalając, by między moimi palcami zatańczyło sodowe światło żółtopomarańczowej barwy blasku ulicznych latarń. Takie światło przywołują wszyscy dobrzy miejscy magowie, gdy potrzebują przewodnika. Wycelowałem je pod nasze stopy. Ledwie wystarczało, by oświetlić stopnie. Oboje pochyliliśmy głowy, by widzieć je wyraźniej, i ruszyliśmy w górę. Oda odruchowo sięgnęła do poręczy, ale cofnęła gwałtownie rękę. Poczułem odór przypalonej skóry. Plastikowe osłony metalowych poręczy topiły się jak smoła w upalny dzień. Na pierwszym pomoście było okno, już od dawna pęknięte i zapaskudzone. Wybiłem je torbą i dym wypłynął chciwie na zewnątrz. Zaczerpnąłem cudownego czystego powietrza ze świata zewnętrznego, chwilowo zimnego, a przez kontrast wręcz lodowatego. Potem znowu ruszyłem w górę. Pożar wdarł już się na następne piętro, ale dotarł tam drogą łatwiejszą niż klatka schodowa, przez szczeliny w stropie. Na wystrzępione resztki zasłon sypały się skry. Wszędzie widziałem graffiti, starą brudną farbę, popękane rury i zwisające przewody biegnące znikąd donikąd, a także pleśń i grzyb, złowrogi szary znak upływającego czasu i niedostatku miłości, wyżerający serce budynku równie niezawodnie jak pożar. Na kolejnym piętrze dym był rzadszy. Ogień nie dotarł jeszcze tak wysoko, ale czułem już, jak napiera od dołu, przyciągany przez dach i otwarte niebo. Minęliśmy zakręt i ujrzeliśmy leżące na schodach ciało.
Omal się o nie nie potknęliśmy. Trup miał rozrzucone nogi i wyciągnięte ręce, jak motyl nadziany na szpilkę w gablocie. Uwalana sadzą twarz była kiedyś blada, ale ktoś wbił rozżarzoną do czerwoności igłę w każdy pieg na jego nosie i policzkach, pozostawiając obrzękłe, czerwone blizny przypominające druk drukarki igłowej. Mężczyzna miał na sobie resztki czarnej kurtki z kapturem, które zaczynały się już tlić, niebieskie dżinsy ucięte w okolicy kolan oraz szare adidasy, dymiące i wypaczone od gorąca. Ktoś poderżnął mu gardło. Z rany nadal wypływała czarnoczerwona krew. Oda zacisnęła palce na moim płaszczu, ale nie odezwała się ani słowem. Ominęliśmy trupa, przeszliśmy nad jego wyciągniętą ręką i ruszyliśmy w górę, zostawiając za sobą puste szare oczy niknące w gęstniejących kłębach dymu.
Kolejne piętro. Tu prawie już dawało się oddychać, a moje małe światełko pozwalało cokolwiek zobaczyć. Całkiem nieźle, jeśli zignorować palący ból utrzymujący się w płucach, spękane usta, pęcherze na skórze i jaskrawe żółtoniebieskie powidoki unoszące się przed oczyma. Kolejny bieg schodów, krótszy od poprzednich, wiódł do metalowych drzwi. Przerdzewiały łańcuch dawno już zerwano, a kłódkę wyłamano. Na jednej śrubie kołysała się tablica z napisem:
WEJŚCIE NA DACHNIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY.
Popchnąłem drzwi. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały przeraźliwie jak wrzeszczące banshee. Wygramoliliśmy się na płaską betonową powierzchnię, splamioną białymi śladami po wieloletniej wojnie między kałużami zbierającej się tu deszczówki i gołębimi odchodami. Deszcz był błogosławieństwem, zimny, cudowny i czysty. Zwróciliśmy ku niemu twarz. Wciągaliśmy chciwie powietrze, pozwalając, by woda spływała nam po twarzy i szyi. Gdzieś słyszałem syreny. Były jeszcze daleko, ale zbliżały się z każdą chwilą. Oda wyplątała się z mojego uścisku, a potem opadła na ręce i kolana w kałuży deszczówki, dysząc ciężko. Pochylała głowę, a oczy miała zamknięte. Dach pokrywał las powyginanych szczątków anten, zwyczajnych i satelitarnych. Tu i ówdzie dostrzegałem też smętne resztki puszek po piwie, łopoczące na wietrze plastikowe torebki obciążone wypełniającą je wodą oraz wilgotne pudełka po fast foodach. Wyższy ode mnie odpowietrznik był martwy i milczący. Niektóre kraty wyłamano, co pozwoliło ptakom dostać się do środka i założyć tam gniazda. Dach otaczała niska metalowa barierka. Powlokłem się ku niej, nie tylko po to, żeby się rozejrzeć, lecz również dlatego, że chciałem się na czymś oprzeć. Zatrzymałem się tam, próbując chwilę odetchnąć. Z dachu rozciągał się dobry widok we wszystkich kierunkach i mogłem uzupełnić luki w obrazie, który do tej pory pozostawał dla mnie niekompletny. Canary Wharf, białe, upstrzone plamami okien monolity wyłaniające się z mroku, cień srebrzystej wody na dole; Millenium Dome, biała plama na tle głębszej ciemności w miejscu, gdzie kończy się miasto, a zaczyna ujście rzeki; Greenwich Hill, ciemne wzniesienie zwieńczone światełkiem obserwatorium, od którego w noc biegła wąska zielona linia, oznajmiająca, że tutaj, właśnie tutaj i nigdzie indziej, jest cienki jak igła środek świata.
Znajdowałem się gdzieś w południowym Londynie, zapewne w Sidcup albo – patrząc na to optymistycznie – w Blackheath. Na południe od rzeki odległość zmieniała znaczenie, blisko przeradzało się w daleko, a daleko zgodnie z oczekiwaniami. Czułem smak wibrującej magii tego miejsca, skupiony, pełen zakamarków i wybojów, w których odrobina mocy mogła się nagle przerodzić w ogłuszającą kaskadę, a rzeka magii wyschnąć w chwili, gdy poczułbym, że właśnie zanurzyłem w niej palce. Byłem na południu, ale nie tak daleko, jakbym tego chciał. Znajomy srebrny smak miejskiej magii ustępował tu już powoli miejsca starszej nieuchwytnej mocy terenów wiejskich, lasów, rzek i zapomnianych zwyczajów. Nie lubiliśmy tej magii. Nie rozumieliśmy jej w pełni i nie zdołaliśmy jej opanować, a to znaczyło, że jesteśmy tu słabi.
Zerknąłem w dół i zobaczyłem, że po nawierzchni u stóp wieżowca tańczą szalone odbicia płomieni, które zaczynały już wysuwać się z okien. Buchające z nich dym i para rzucały wyzwanie padającemu deszczowi. Na pobliskich ulicach widziałem niebieskie migające światła straży pożarnej. Syreny brzmiały dziwnie uspokajająco pośród nocy, mimo że samochody przybyły zdecydowanie za późno. Pożar szerzył się zbyt szybko, i to nie bez czyjejś pomocy. Wróciłem do Ody. Kobieta nadal pochylała głowę, wsparta na dłoniach. Wyginała plecy z wysiłku przy każdym oddechu.
– Wszystko z tobą w porządku?
Skinęła głową, nadal nie otwierając oczu.
– Potrafisz nas stąd wydostać? – zapytała.
– Wszystkie dolne piętra ogarnął pożar.
– Umiesz panować nad ogniem?
– Umiem z nim negocjować.
– Myślałam, że czarnoksiężnicy kochają ogień.
– Raczej w sensie przenośnym niż praktycznym. Pożar jest za wielki, bym mógł go teraz powstrzymać. I...
– I?
– Szerzy się za szybko. Potrzeba mnóstwa mocy, żeby debatować z benzyną, gdy już wpadnie na naprawdę ciekawy pomysł.
Uniosła powoli głowę i otworzyła oczy. Przez chwilę miałem wrażenie, że widzę krew zbierającą się pod jej dolnymi powiekami. Potem zamrugała i wszystko wróciło do normy.
– Jesteś Nocnym Burmistrzem. I niebieskimi elektrycznymi aniołami. Wymyśl coś.
– Odo... co tu jest grane, do licha?
Zamknęła oczy i znowu opuściła głowę, nie odzywając się ani słowem.
– Wyprowadziłem nas stamtąd, jesteś mi coś winna – dodałem, szepcząc jej do ucha. – Jesteś mi coś winna z tego powodu.
– Chcesz tu zginąć?
Wykrzywiłem usta w grymasie frustracji. Teraz, gdy konieczność przetrwania pięciu następnych sekund nie miała już pierwszeństwa, wróciły inne uczucia, gorące i gwałtowne jak szalejące na dole piekło. Słyszałem syreny, koła rozbryzgujące wodę w kałużach i głosy ludzi. Wstałem powoli i poruszyłem palcami dłoni, wypuszczając z płuc nasz gniew, a potem spojrzałem w parę liliowych oczu.
Na dachu ktoś był.
Mężczyzna był wyższy ode mnie o pół stopy. Miał na sobie czarne spodnie, przecięte po wewnętrznych stronach w ten sprytny afektowany sposób, który świadczy, że mamy do czynienia z przejawem mody, a nie ubóstwa, a także kremowy T‑shirt, pięć warstw złotych łańcuchów – najdłuższy opadał aż do miejsca położonego tuż nad przeponą, a najkrótszy ściskał jego szyję jak zazdrosna kochanka – rozpiętą, czarną kurtkę i białe rękawice motocyklisty. Miał też złote włosy pozlepiane w kolce jak u jeża miliardera i cerę białą jak śnieg, białą od farby. Ktoś zadał sobie trud, by dodać dwie długie czerwone kreski przebiegające przez powieki, nadające twarzy wygląd maski. Mężczyzna dzierżył przedmiot, który mógł nie być mieczem, ale dawno już przekroczył granicę, do której można by go nazywać nożem. Zdobną srebrną rękojeść w kształcie szyjki od butelki owinięto złotym drutem, klinga zaś miała kolor kobaltowego szkła. Z pozoru nie wyglądała na ostrą, ale łatwość, z jaką przecinała powietrze i rozpryskiwała na boki strugi deszczu, zmierzając ku mojemu gardłu, sugerowała, że jest inaczej.
Pisnąłem jak spłoszony królik, spróbowałem uskoczyć w bok, wpadłem na Odę, przewróciłem ją na dach, potknąłem się o nią i wylądowałem z pluskiem w kałuży. Kobieta leżała bez ruchu, jakby już nie żyła, i nie okazywała typowych dla siebie gwałtownych instynktów, na których nauczyłem się polegać. Mężczyzna pognał za mną, z twarzą wykrzywioną tak gwałtownie, jakby tylko jedno czknięcie dzieliło go od ataku padaczki.
– Zaczekaj... – zacząłem, ale szklane ostrze natychmiast pomknęło ku miejscu, gdzie powinno być moje serce.
Przetoczyliśmy się. Instynkt był lepszy od rozumu. Nie mieliśmy zamiaru zginąć tutaj z rąk jakiegoś wypacykowanego świra. Przetoczyliśmy się po Odzie, a potem podnieśliśmy się i przykucnęliśmy, gotowi do ataku. Rozpostarliśmy palce na boki, przywołując do nich moc. Przyciągnęliśmy do siebie deszcz spływający nam po skórze, a potem wyczuwalny w nim słaby smak kwasu, śladową chemiczną domieszkę, i wprowadziliśmy je w nasze pięści, pozwalając, by narastała, tworząc pęcherz płonącego płynu niebędącego do końca wodą, który musował i syczał, gdy deszcz padał na jego półprzezroczystą powierzchnię. Po twarzy nieznajomego przebiegło zaskoczenie, niemal komiczne w swej krótkości i intensywności. Mężczyzna uniósł oręż wysoko nad głowę, znowu wykrzywił twarz i wydał z siebie pełen śliny i furii okrzyk bojowy, który na moment zagłuszył wycie syren i huk pożaru.
– Jeśli spróbujesz, zabijemy cię – oznajmiliśmy spokojnie i zgodnie z prawdą.
Rzucił się do szarży, jak człowiek, który nie ma w życiu żadnego innego celu niż rozpłatanie nam czaszki na dwoje.
Rozpostarliśmy dłonie i wypuściliśmy ukradzioną truciznę, nagromadzoną między naszymi palcami. Dwie garście płonącego płynu uderzyły go w głowę. Krzyknął, łapiąc się za twarz. Oręż wypadł mu z rąk. Jego krzyki nie milkły. Towarzyszył im syk palącego się ciała. Spomiędzy zasłaniających oczy palców wypływała krew. Ślepy, pijany własnym bólem mężczyzna nie przestawał zawodzić. Dopadły mnie mdłości. Spróbowałem go złapać za barki.
– Nie dotykaj tego – wydyszałem. – W ten sposób sobie nie pomożesz.
Zacisnął palce jeszcze mocniej. Przez chwilę wydawało mi się, że zamierza wyrwać sobie oczy z oczodołów. Potem jednak uspokoił się, drżąc z wysiłku, jaki w to wkładał, i powoli odsunął dłonie od twarzy. Nie zdejmowałem rąk z jego barków. Zauważyłem, że jego oczy przybrały kolor mokrych buraków, a skórę pokryły czarno-żółte pęcherze. Ze wstrętem odwróciłem wzrok.
Coś cięło ciachu‑ciach.
Ciężar barków mężczyzny nagle stał się za duży, bym mógł go utrzymać.
Osunął się na dach. Jego twarz uderzyła o czubki moich butów. Był martwy, nim jeszcze grawitacja zdążyła mu się przyjrzeć. Oda stała za nim, trzymając w rękach szklany oręż zabitego. Deszcz spłukiwał jego krew. Twarz kobiety była zupełnie pusta, jak otchłań bez dna.
– Musimy opuścić to miejsce – oznajmiła, patrząc przeze mnie na wskroś, jakby w ogóle mnie tu nie było.
Zorientowałem się, że drżą mi ręce.
– Czemu to... on mógł...
Obróciła swobodnie oręż w dłoniach, wskazując jego sztychem ku schodom.
– Ten budynek niedługo spłonie – ciągnęła. – Nie potrafimy powstrzymać ognia. Spłoniemy razem ze wszystkim. Musimy opuścić to miejsce. Znajdziesz sposób.
Obróciła głowę w bok, jak zaciekawiony gołąb. Zorientowałem się, że coś jest nie w porządku z jej oczyma. Wydało mi się, że słyszę kroki. Odwróciłem się, ale nikogo tam nie było. Kiedy znowu spojrzałem na Odę, jej twarz skurczyła się jak zmięta kartka papieru, a miecz wysunął się ze zwisających bezwładnie palców.
– Czarnoksiężniku – odezwała się głosem ledwie silniejszym od jęku. – Chyba coś jest ze mną nie tak.
– Ehe – wydyszałem. – Też odniosłem takie wrażenie.
– Zabijesz mnie?
Zgarbiła się, wbijając wzrok w ziemię. Przyszło mi na myśl, że z pewnością źle zrozumiałem jej słowa.
– Słucham?
– Zabijesz mnie?
– Hmm... muszę ci powiedzieć, że jest spora kolejka chętnych. Ledwie się łapię na szóste albo siódme miejsce.
Oklapła nagle. Złapałem ją, nim zdążyła się przewrócić, i podtrzymałem.
– Daj spokój – wyszeptałem. – Myśl jak psychopatyczna suka, dobra?
Pokiwała głową z otępiałą miną.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu drogi wyjścia.
Nie wydawało się prawdopodobne, by pożar zatrzymał się przed najwyższym piętrem. Nie potrwa długo, nim spłoniemy żywcem.
Coś małego białego i miękkiego poruszyło się na deszczu, bezskutecznie próbując uciec przed żarem. Trąciłem to nogą. To były smętne pozostałości plastikowej torby z Tesco. Z jednej strony była rozdarta, a wewnątrz zgromadziła się kałuża zielonkawoszarej wody. W mojej kieszeni zadzwonił telefon. Odebraliśmy go na oślep.
– Cześć, Penny.
– Cześć – odparła. – Nadal nie zginąłeś?
– Nadal jestem raczej zajęty.
– Niedobry moment, tak? Tyle że zostawiłeś mnie z połową torby stygnącej ryby z frytkami...
– I znalazłem się w płonącym budynku pełnym martwych, konających i takich, którzy powinni nie żyć.
– No tak, faktycznie niedobry moment – przyznała. – Mogę ci w czymś pomóc? – dodała ostrożniejszym tonem.
– Zadzwonię do ciebie.
Przerwałem połączenie, schowałem telefon do kieszeni, schyliłem się i podniosłem podartą torbę koniuszkami palców. Łopotała na gorącym powiewie buchającym od zbliżających się płomieni, próbując mi uciec. Wypuściłem ją, przyglądając się, jak unosi się w powietrzu niczym nerwowy oszalały gołąb.
– Jestem gotowa, czarnoksiężniku – wychrypiała Oda.
Przerzuciłem walające się na dachu odpadki i wygrzebałem z małego stosu pustych puszek od konserw i kartonowych pudełek kolejną torbę. Ta była cała, niebieska i brudna, cuchnęła nieokreśloną zgnilizną. Strząsnąłem z niej większość stęchłej wody, a potem wytarłem ją o płaszcz, zaczerpnąłem głęboko tchu, uniosłem otwartą torbę do ust i wypuściłem powietrze z płuc. Wypełniła się. Zamknąłem ją szczelnie, nim powietrze zdążyło uciec, a potem zawiązałem uchwyty. Szarpała się i wyginała na gorącym wietrze, a jednocześnie o jej powierzchnię bębniły krople deszczu. Uniosłem ją nad głowę i wypuściłem. Niemal natychmiast umknęła z szalonym wiatrem, omijając sidła martwych, powyginanych anten. Odprowadzaliśmy ją wzrokiem.
– Lepiej, żeby to był dobry plan – odezwała się stojąca obok nas Oda.
– Jak myślisz, ile czasu zostało, nim spłoniemy żywcem?
– Może z piętnaście minut. Ale będzie się nam wydawało, że to mniej.
– Piętnaście minut! Szkoda, że nie przyniosłem jakiejś książki.
– Naprawdę chcesz spotkać śmierć, czytając kiepską literaturę?
Oda chwiała się na nogach. Dym wydostający się na dach tworzył wokół niej dziwne wiry. Znowu zamknęła oczy. Czyżby za długo patrzyła na ogień?
– Jeśli mam wybór między kiepską literaturą a upadlającym przerażeniem, to wiem, co wolę.
Sięgnąłem ku niej instynktownie, gdy przez jej twarz przebiegł grymas bólu, ale zatrzymałem się w połowie ruchu, niepewny i niechciany. Między nami leżały zwłoki mężczyzny o liliowych oczach i pozlepianych włosach.
– Robi się gorąco – wydyszała.
W drzwiach pojawiła się łuna. Metal zgrzytał pod naszymi coraz cieplejszymi stopami.
– Wszystko jest pod kontrolą – zapewniłem z westchnieniem.
– Jestem przekonana, że powinieneś już zacząć recytować inkantacje.
– Przecież nienawidzisz magii.
– Ocalimy życie.
– My?
Zawahała się. Słowa uwięzły jej w gardle. Odniosłem wrażenie, że widzę za nią i nad nią jakiś ruch. Uniosłem wzrok i dostrzegłem jakiś szybki, ciemny kształt, który przybrał na deszczu srebrno‑czarny kolor.
– Czarnoksiężniku? – Resztki głosu Ody, które zdołały się wyrwać z pułapki jej ust, brzmiały słabo i cienko. – Matthew?
– Nadal tu jestem.
Płonący budynek jęczał jak olbrzym cierpiący na niestrawność albo wulkan tuż przed erupcją, zagłuszając syreny wyjące gdzieś bardzo daleko w dole.
– Coś czeka na ciebie na końcu zaułka.
– Czy to groźba, czy geograficznie niejasne stwierdzenie faktu?
– To... Nie wiem. To prawda. Tym właśnie jest. To koniec.
Coś wielkiego i czarnego zalśniło odbitym blaskiem w pomarańczowym świetle latarń, zawróciło nad naszymi głowami, zwiększyło prędkość i zaczęło opadać.
– Odo, przemokłaś, jesteś poparzona, cierpisz z powodu braku tlenu i, jeśli mi wybaczysz, mam wrażenie, że pchnięto cię nożem w serce. Nie chciałbym wyciągać przedwczesnych wniosków, ale podejrzewam, że nie jesteś w pełni władz umysłowych.
Uniosła wzrok i spojrzała nam prosto w oczy. Jej twarz była pełna cierpienia, prawdziwego i głębokiego jak najmroczniejszy ocean.
– Pomożesz mi?
– Poprosiłaś mnie i zrobiłem to. Kto by pomyślał?
– Zabijesz mnie?
– Wciągnąłem to na listę. – Podałem jej rękę. Prawą. Piętno dwóch krzyży bolało mnie pod czarną rękawiczką bez palców. – Chodź.
Zawahała się.
A potem wsunęła dłoń w moją rękę.
Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek przedtem dotknął ciała psychopatycznej suki.
– Dokąd pójdziemy?
Uniosłem głowę. Podążyła za moim spojrzeniem. Coś przeleciało nad nami i przez chwilę nie padał na nas deszcz. Usłyszeliśmy stukot kropel uderzających o plastik. Przytuliłem Odę i poczułem, że deszcz znowu zaczął lać na moją zwróconą ku górze twarz, zmywając warstwę sadzy. Kobieta oddychała szybko i płytko, ale nie odsunęła się ode mnie. Usłyszałem
deszcz tłukący o skórę bębna
szelest plastiku
powietrze poruszane potężnymi skrzydłami
i zobaczyłem to, gdy blask ognia padł na jego brzuch. Sunęło ku nam po niebie, powolne, ociężałe i niepowstrzymane jak tankowiec zsuwający się z góry. Skrzydła miało utkane z bieli, oranżu i błękitu, z jego uchylonego dzioba wypadały rozwijające się wstęgi plastiku. Było większe od orła, ale mniejsze od odrzutowca, szersze niż autobus i dłuższe niż samochód. Gdy opadało ku nam, zauważyłem, że z jego brzucha zwisają luźne plastikowe uchwyty, a skóra faluje i łopocze na wietrze. Napisano na niej:...
dla mam, które...
...każdego pensa...
...dziękujemy za zakup w...
...najwyższa jakość...
...pamiętaj o recyklingu plastikowych opakowań...
Jego skrzydła składały się z wydętych reklamówek, podobnie jak reszta ciała, zwiniętych z przodu jak płaty nośne samolotu i skierowanych do tyłu szeroko ziejącymi otworami. Ów więcej niż orzeł zbliżał się ku nam, wyciągając szpony z plastiku. Usłyszałem, że Oda zaczerpnęła głośno tchu. Wyciągnąłem rękę i poczułem, że sucha powierzchnia toreb musnęła moje palce. Złapałem za uchwyt i wsunąłem w niego nadgarstek. Oda zrobiła to samo. Uniosłem się w górę tak gwałtownie, że myślałem, że ręka wyrwie mi się ze stawu barkowego. Uderzyłem kolanami o otaczającą dach barierkę, tak mocno, że aż zakręciłem się wkoło pod wpływem impetu. Plastik wpijał mi się w skórę. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi dreszcz. Zamknąłem odruchowo oczy, ale gdy świat umknął nam spod stóp, otworzyliśmy je znowu.
Nad czarną przepaścią majtały dwie pary nóg.
Na dole migotały niebieskie światła. Wszyscy strażacy zwracali głowy w stronę ognia, nikt nas nie zauważył. Pożar ogarnął cały wieżowiec. Budynek spłonie doszczętnie. Płomienie buchały z okien jak bluzgi z ust satanisty. Dotarły już na parter i na najwyższe piętro. Gmach zaczynał się powoli przechylać, zapadać się w miejscu, gdzie zaczął się pożar, jakby był zbyt zmęczony, by walczyć. Zginie. Ogień go pochłonie, nie pozostawiając niczego oprócz czarnych kości. Widziałem, że w oknach na niższych piętrach metal żarzy się czerwonym blaskiem. Żaluzje wyginały się pod wpływem gorąca. Widziałem baraki budowlane i znaki ostrzegawcze ustawione wokół placu. Potem wzbiliśmy się wyżej, niesieni przez przywołanego przeze mnie orła z plastikowych toreb. Mknęliśmy pod prąd deszczu, unosząc się na buchającym od budynku cieple. Widzieliśmy rozpościerające się pod nami miasto, galaktykę świateł, nieskończoność wolframowych gwiazd rozsianych na ściągniętym na dół niebie, płynące rzeki czerwonych świateł hamulcowych oraz białych reflektorów, srebrne błyski sypiące się spod kół pociągu, horyzont cienia w miejscu, gdzie nocne niebo spotykało się z nocnym miastem, czystą, świetlistą magią miasta nocą, tak piękną, że moglibyśmy stanąć w płomieniach od jej mocy, i zobaczyliśmy...
Zobaczyłem na dachu jakąś postać. Plastikowy orzeł obracał się powoli w powietrzu, jak palce harfistki poruszające się po strunach.
Płonący mężczyzna wybiegł z drzwi. Płomienie trawiły jego stary wystrzępiony wełniany kapelusz, brudny płaszcz i spodnie, podarte buty, schodzącą na szyję brodę oraz sterczące zza uszu włosy. Krzyczał i łapał się rozpaczliwie za twarz, jakby próbował zedrzeć z siebie skórę i ugasić ogień krwią. Patrzył na nas i krzyczał. Umierał za długo, a gdy śmierć w końcu nadeszła, to nie było tak, że światło po prostu zgasło. Nie przestawał walczyć, dopóki gardło nie skurczyło mu się tak bardzo, że nie był już w stanie krzyczeć. Jego ciało zwaliło się w kałużę, nie przestając płonąć. Z dachu wokół niego buchała para. Sauna w kostnicy.
My również zamknęliśmy oczy.