Wywiad z Jarosławem Grzędowiczem
W pewien sposób mogę powiedzieć, że nigdy nie pracuję
Autor: Ewa 'senmara' MarkowskaRedakcja: Wojciech 'Wojteq' Popek
Mam przyjemność przedstawić wywiad z Jarosławem Grzędowiczem, który został przeprowadzony na poznańskim Pyrkonie 2007.
Mojego rozmówcy nie trzeba szeroko przedstawiać. W polskiej fantastyce działa od lat: jako dziennikarz, szef czasopisma Feniks, tłumacz oraz pisarz. Jego twórczość jest znana i jak najbardziej doceniana, o czym świadczyć może Nagroda Zajdla w 2006 roku. Co najciekawsze, po raz pierwszy w historii została ona przyznana jednemu autorowi za opowiadanie (Wilcza zamieć) i powieść (Pan Lodowego Ogrodu).
Ewa 'senmara' Haferkorn: Dosyć długo szefowałeś Feniksowi, praca ta wiązała się z poprawianiem, ocenianiem tekstów i zmuszaniem do pisania. Jak czujesz się będąc z drugiej strony?
Zaloguj się aby wyłączyć tę reklamę
Jarosław Grzędowicz: Zawsze chciałem być z drugiej strony. Feniks był dla mnie zapleczem. Chciałem prowadzić to pismo w taki sposób, by zapewniało mi stały dochód, kiedy będę robił to, co lubię i na czym mi zależy. Chciałem pisać a jednocześnie siedzieć w branży.
EH: Znajdowałeś czas dla własnych tekstów?
JG: O tyle o ile. Teksty, które potem wydałem w Księdze jesiennych demonów powstały w czasie, kiedy prowadziłem Feniksa. W Księdze jest pięć czy sześć opowiadań, przez dziesięć lat napisałem jedno z nich i dwa w kawałkach. Zatem znajdowałem czas, ale pisałem w porywach. Po kawałku tego, to tamtego.
EH: Dlatego to tak długo trwało?
JG: Dlatego to tak długo trwało. Także dlatego, że oprócz Feniksa robiłem rozmaite fuchy, tłumaczenia i inne rzeczy.
EH: Wyczytałam bodajże w Czarnej Mszy, we wstępie, że pisanie opowiadania u ciebie trwało bardzo długo.
JG: Słynąłem z tego, że prawie nie pisałem, tylko od czasu do czasu coś sprzedawałem, na przykład do antologii. Na tej podstawie wysnuto teorię, że piszę całymi latami. Pisałem w normalnym tempie, tylko na ogół rzadko.
EH: Chyba wyjątkiem był zamieszczony w Czarnej Mszy Dom na krawędzi światła?
JG: Wtedy to była jedyna antologia, więc miałem swego rodzaju presję. Obiecałem Wojtkowi [Wojciech Sedeńko - red.], że napiszę, miałem pomysł na tekst, w związku z tym byłem w stanie się zmobilizować i napisać to przez parę nocy. Właściwie pisałem to tylko dla Czarnej mszy. Miałem opory, żeby własne teksty publikować w Feniksie.
EH: Dlaczego?
JG: Byłem selekcjonerem, a to znaczyło, że mój tekst nie przechodził przez żadną selekcję i sam sobie go wydałem. Nie podobało mi się to, bo to pachniało nepotyzmem.
EH: Bałeś się oskarżeń?
JG: Nie oskarżeń. Bałem się takiego własnego poczucia, że coś tu jest nie w porządku. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że jest to przesada, w związku z tym pozwalałem sobie opublikować powiedzmy jedno opowiadanie na rok, dwa lata. Od czasu do czasu.
EH: Lubisz bazować na świecie, który znasz, czy raczej polegasz na wyobraźni?
JG: To zależy od pomysłu i od przyjętej konwencji. Jeżeli jest to opowiadanie grozy, które dzieje się tu i teraz, to w pewnym sensie opowiadam o świecie, który znam bo osadzam w nim akcję. W znanej mi rzeczywistości, wśród ludzi, o których się ocieram. Element fantastyczny oczywiście jest wymyślony. Czasem są to różne rzeczy, które funkcjonują w kulturze albo w wyobrażeniach. Lubię robić takie haczyki, bo wtedy jest to uwiarygodnione.
EH: Opisujesz znajomych?
JG: Nie. Bezpośrednio nie. Zazwyczaj dalszych znajomych, jeśli już i to nie wprost, lecz ich pewne cechy.
EH: Specyficzne zachowania?
JG: Specyficzne zachowania, lub na przykład tworzę z kilku postaci jedną. Czasami przedstawiam karykaturę danej osoby, albo umieszczam ją w innym kontekście. Wtedy to nie jest tak naprawdę ten człowiek. To trochę tak jakby grał rolę w tym opowiadaniu, jakbym go zatrudnił do filmu. To na tym polega.
EH: Pytam, bo w twoich opowiadaniach występują ludzie, których można polubić, może dlatego, że ty ich lubisz?
JG: To jest zaskakujące pytanie. Zazwyczaj ludzie mnie pytają, dlaczego ich aż tak nienawidzę, ponieważ mają wrażenie, że robię im krzywdę. Natomiast rzeczywiście ich lubię. Tak postrzegam typ literatury, który piszę. Uważam, że jest wysoce niewiarygodne, żeby można się było identyfikować z bohaterem, którego się nie znosi, który jest dla czytelnika nie akceptowalny. Bardzo trudno jest brnąć przez powieść – opowiadanie też – u boku kogoś, kogo się nie lubi. Czytelnik ma mu kibicować. Jeżeli życzy mu wszystkiego najgorszego, to nic z tego nie będzie. Nie będzie można mu życzyć, żeby wylazł z kipieli wody, raczej, żeby utonął sukinsyn i koniec.
Lubię, bo to jest metoda, żeby czytelnik ich polubił. Tak ich buduję, żeby byli sympatyczni dla mnie i zakładam, że dzięki temu dla czytelników też będą sympatyczni.
EH: To się jak najbardziej sprawdza.
JG: W niektórych wypadkach pewnie tak, chyba, że się trafi na kogoś o zupełnie innym charakterze, kto go odrzuci, no to trudno. Ludzie są różni.
EH: Zastanawiam się, dlaczego komandos, bohater Pana Lodowego Ogrodu lubi Boscha?
JG: On nie jest komandosem. Lubi Boscha, ponieważ jego mama była malarką. Podczas wakacji w Chorwacji, spotkała Fina, mieli romans i nie chcieli wracać na północ Europy, bo doszli do wniosku, że nie lubią zimna i zostają w Chorwacji bo tu im się podoba. Mama była malarką, więc go katowała: obwoziła po muzeach, musiał oglądać Boscha w Amsterdamie…
EH: "Mamo, ja chcę oglądać kreskówki..."
JG: Dokładnie!
JG: Ulf jest człowiekiem, który cierpi pewnego rodzaju przypadłość, że żyje działaniem. Adrenalina jest mu potrzebna, by mógł czuć że żyje. Dlatego robi różne ryzykowne rzeczy.
EH: Sądzisz, że kradłby ciuchy w supermarkecie?
JG: Nie, raczej przemycał samochody przez Saharę. Gdyby potrzebował adrenaliny a nie miał innych możliwości, to raczej by sprowokował bójkę. Wykluczyłbym kradzież ciuchów, bo na Saharze nie ma supermarketów Tesco (śmiech). To jest dobre dla nastoletniej gimnazjalistki, a nie dla takiego faceta. Już nie mówiąc o tym, że ma swoje lata. Choć tego nie widać, bo żyje w świecie, w którym można długo żyć.
EH: Lubisz się posługiwać archetypami? Ja widzę Ulfa jako maga-wędrowca.
JG: Tak, lubię. Lubię, bo są fajne. Posługiwanie się archetypami to puszczenie oka do czytelnika, który, jeśli skojarzy odpowiednie rzeczy to ma więcej frajdy. Akurat tutaj jest mi to potrzebne. Lubię archetypy, tylko nie na chama - to jest sztuczka, która jest przymrużeniem oka a nie wtarciem komuś w twarz. To nie tak, że ja wmawiam komuś Junga.
EH: Taki poziom dialogu, który ułatwia zrozumienie?
JG: Chciałbym, żeby to nastąpiło na niższym poziomie. To jest poziom dialogu, który umożliwia coś ponad zrozumieniem.
EH: Zrozumienie bez słów?
JG: Poziom tekstu, który jest troszeczkę niżej, bez którego można żyć, ale to jest jeszcze fajniejsze. Wyjątkowy poziom frajdy z czytania, dla czytelnika, który rozpoznał.
EH: Swego czasu był opisywany projekt Hitalia, teraz jest zamieszczony w Internecie, w Czarnej mszy napisałeś podwójne opowiadanie wraz z Jackiem Piekarą, można z tego wywnioskować, że lubisz się bawić nowymi rzeczami.
JG: Lubię. Ale to jest nieporozumienie, ja z nim nie pisałem podwójnego opowiadania. Przypadkiem wpadliśmy na ten sam pomysł, ustaliliśmy, ze napiszemy dwa opowiadania. Ja napisałem swoje, czekałem na opowiadanie Jacka, on się wycwanił i napisał drugi koniec. Założenie było takie: co z tego wyniknie, jeżeli obaj, każdy po swojemu, bez konsultacji zrobimy te same założenia fabularne.
Lubię robić różne nowe rzeczy, ale bez przesady. Wszystkie są utrzymane w dość czytelnej konwencji. Podoba mi się to, co robi Gaiman. Oscyluje między filmem, komiksem, książką, książką dla dzieci, to jest interesujące. Ja na przykład chciałbym kiedyś zrobić komiks. Gdy będę miał chwilę czasu, to się tym zajmę. Mam już grafika, mam nawet pierwociny scenariusza, bo robiłem komiks w Feniksie przez kilka odcinków, ale okazało się, że format Feniksa się nie nadaje do tego typu twórczości. Można zrobić komiks dość czystą kreską, ale plansza, która miała cztery kadry robiła się nieczytelna. Była za drobna, naćkana, nie mieściły się dymki. Po prostu pismo miało za mały format. Musielibyśmy to robić jak mangę, dwie kartki na stronie i wtedy ten komiks by się nie mieścił w numerze.
EH: A jakby był taki gruby jak książki z mangami?
JG: Nie mieliśmy możliwości zmiany grubości numeru. Było założone 182 strony i koniec. Więc to odpadało.
EH: Napisałeś, że Popiół i kurz jest książką komiksową.
JG: Przez typ estetyki i prowadzenia napięcia. Tak naprawdę ono nie jest prowadzone w sposób literacki, tylko za pomocą agresywnych scen z dużą siłą uderzenia. Tak jak się to robi w komiksie. Jest ona komiksowa na ten sam sposób co filmy Tarantino. Jest to nadal książka, ale nie rozpisana na kadry, nie udaje komiksu, tylko czerpie z jego estetyki. To nie jest na przykład komiks o superbohaterze. ale pewien typ estetyki komiksowej tam został użyty, zwłaszcza w samym opowiadaniu Obol dla Lilith, który otwiera tą książkę. Później celowo to wygasiłem, bo uznałem, że zabieg ów w objętości całej powieści będzie nieznośny. Starałem się, żeby to nie było przerysowane, trochę wygładziłem kanty. Ale w pewnym sensie to jest estetyka mrocznego komiksu. Miałem ochotę na gotycki klimat i tak chciałem to zrobić. Chciałem zobaczyć, czy da się zrobić komiks pisząc prozę.
EH: Wykorzystujesz cudze pomysły?
JG: Nie, choć lubię nawiązać do cudzych drugorzędnych szczegółów fabularnych, z różnych powodów. Czasami to jest przypadek. Jeśli coś jest wielokrotnie używane w literaturze fantastycznej, to się wbija w głowę. To się opisze całkowicie odruchowo i jest niezamierzone. Wynika raczej z tego, że się nażarłem fantastyki.
EH: Żyjemy w tym samym świecie, czytamy te same książki...
JG: Tak, to prawda. Czasami są to skróty myślowe. Chodzi o to, że ja nie chcę odkrywać Ameryki. Jeśli coś było opisane w Mistrzu i Małgorzacie, to wolę napisać, że bohater przypomniał sobie tą scenę, niż opisać ją zupełnie inaczej i udawać, że ją wymyśliłem. Zakładam, że bohater żyje w świecie, w którym też to czytają, więc skojarzenie jest zupełnie naturalne. Nie udawajmy, że w jego świecie tego nie ma. Jest, on o tym wspomniał i to jest po prostu uczciwe, a nie, że tą scenę opiszę udając, że jestem Bułhakowem, choć nigdy w życiu nie widziałem Bułhakowa na oczy. A trzeci sposób, dla którego się to robi, to dlatego, że to jest podyktowane fabułą i czemuś służy, żeby wizerunek – nawet nie sama scena – nawiązywał do czegoś.
EH: Czy jest coś, czego byś nigdy nie opisał, bo uważasz to za podłe, złe, brzydkie?
JG: Nie opisał bym czegoś, co jest związane ze światem realnym, czyimś osobistym przeżyciem, czegoś, co by komuś zrobiło krzywdę. Gdybym miał potrzebę użycia takiego doświadczenia, bo to na przykład było także moje doświadczenie albo wpływało na historię, którą opowiadam, to starałbym się to zmienić. Zmieniłbym szczegóły, elementy, to nie byłby dokładny portret sytuacji. Czy coś jest tak drastyczne, żebym tego nie opisał? Nie opisałbym żadnej drastycznej sceny, gdyby nie była potrzebna.
EH: Czyli nie napisałbyś splatterpunka dla samego epatowania krwią?
JG: Nie sądzę, żebym umiał napisać splatterpunka. Nie przepadam za tym. Doceniam tych ludzi, którzy za pomocą makabry coś opowiadają, ale nie jestem miłośnikiem posługiwania się makabrą dla niej samej, dla estetycznej prowokacji. Na przykład w życiu bym nie poszedł na wystawę tego Niemca, który robi rzeźby z ludzi. Nie poszedłbym tam dlatego, ponieważ uważam, że to co on robi jest niesmaczne i nie chcę w tym uczestniczyć. To nie znaczy, że nie jestem ciekaw, ale bardzo łatwo mi z tej ciekawości zrezygnować. Myślę, że wyszedłbym przygnębiony i z poczuciem, że uczestniczę w czymś niedobrym. Natomiast nie uważam, że trzeba zabronić takich wystaw. To jest zupełnie inna rzecz. Każdy powinien mieć możliwość wyboru, czy chce w tym uczestniczyć czy nie. Ja natomiast uważam, że mam tu do czynienia z pewnego rodzaju złem i nie będę w tym brać udziału.
EH: Ale interesuje ciebie wiele rzeczy. Publikujesz na przykład artykuły w Gazecie Polskiej, na tematy od biologicznych po historyczne.
JG: Sensem tej kolumny nie jest opisywanie tego, co mnie interesuje, ale tego, co może zainteresować czytelnika. Gazeta Polska jest gazetą społeczno-polityczną z dużą ilością polityki. Uważam, że moja rubryka służy temu, żeby człowiek mógł na chwilę wytchnąć od rzeczy bardzo doraźnych i dowiedzieć się o czymś, co go zainteresuje, skieruje jego wyobraźnię w stronę, którą on nigdy nie podążał i da mu świadomość tego, jak wiele dzieje się obecnie w nauce. Jak wiele ciekawych rzeczy tam się dzieje. Chodzi tam także o to, żeby poszerzyć horyzonty i podnieść oczy z wydarzeń politycznych i codziennych i zobaczyć jeszcze inne rzeczy. Świat nie kończy się na personaliach, aferach i sprawkach polityków. Przeglądam to, co się ukazuje w pismach naukowych, wybieram to, co – jak czuję – będzie atrakcyjne dla ludzi, którzy na co dzień się tym nie zajmują. To nie jest rubryka adresowana do uczonych. Oni tylko czasami protestują, że używam nieścisłego języka. To nie ma sensu. Te artykuły są przeznaczone dla ludzi, którzy by w życiu się tym nie zainteresowali.
Staram to także zrobić w taki sposób, żeby dość często zjawiały się dobre wiadomości. W naszej prasie panuje taka zasada, że all news are bad news, jeżeli się weźmie jakąkolwiek gazetę tam nie ma nic generalnie pozytywnego. Jeżeli się coś zapowiada, to jest to na przykład katastrofa. Mało kto zauważa natomiast, że dzieje się dużo rzeczy po prostu interesujących. Tak przez wiele lat było redagowane pismo Przekrój, które było po prostu czytadłem. Miało mnóstwo ciekawostek, ale człowiek po przeczytaniu tego pisma nie miał wrażenia, że najrozsądniej byłoby położyć się na torach. W taki sposób chcę tą rubrykę prowadzić. Nie wszystko o czym tam piszę mnie osobiście interesuje, ale staram się wybierać rzeczy ciekawe, co się dzieje i jest w jakiś sposób interesujące. Wybieram je sam, więc posługuję się takim narzędziem: jeśli mnie to zaciekawiło, to zaciekawi też kogoś innego, bo ja też nie jestem uczonym. Dzięki temu mam spojrzenie z zewnątrz, mogę wybierać ciekawostki, a nie rzeczy istotne dla rozwoju nauki. Raz, że bym ich nie umiał opisać, dwa, że czytelnik by od nich odpadł.
EH: Czytając o kijankach, czy dziwnym kalendarzu to można powiedzieć, że jesteś ciekawą osobą, bo interesujesz się wieloma rzeczami. Mało jest osób, które się interesują czymkolwiek innym niż złe wydarzenia.
JG: Dlatego robię rubrykę dla ludzi, którzy nie mają pojęcia, że takie rzeczy się dzieją. Ja je wyciągam z internetowych wydań czasopism naukowych. Takich materiałów jest bardzo dużo. Nikt tego prawdopodobnie nie czyta w takiej ilości. Wersja internetowa Nature jest bardziej popularna i strawna niż ta wychodząca na papierze i w ciągu tygodnia ukazuje się około 150 artykułów na bardzo różne tematy. Jest prestiżowe pismo i prawie każdy, kto zrobi jakieś badania stara się opublikować w Nature, Science i różnych innych. Stąd można powybierać takie rzeczy.
EH: W zasadzie przeszliśmy od książek do tego jak spędzasz wolny czas...
JG: To praca. Ja dostaję za to pieniądze.
EH: Ale mówisz o tym tak, jakby to była przyjemność.
JG: Bo wybieram takie prace. To sposób na życie. Ja w pewien sposób mogę powiedzieć, że nigdy nie pracuję.
EH: W jednym z opowiadań natknęłam się na to, że bohater słucha kapeli The Clash. Słuchasz jej?
JG: Tak, czasem. Słucham różnych rzeczy. Crashów lubię wyjątkowo. Ale nie tylko. Słucham różnych rzeczy, ale nie jestem melomanem. Nie rozróżniam zespołów, lecz gdy słyszę dany utwór, to go rozpoznaję. Kojarzę te, które mam w postaci płyt w domu. Maja (Maja Kossakowska, pisarka, żona Jarosława Grzędowicza – przyp. red.) jest chodzącym radiem. Ona jest w stanie rozpoznać każdy utwór, kto to śpiewał i po co. Dotyczy to oczywiście pewnego wycinka muzyki, takiej rockowej, starszej. Ja również te utwory rozpoznaję, ale żeby mnie zastrzelić – nie wiem, kto to. Wiem, że znam i lubię wykonawcę, ale słucham bardzo różnych rzeczy. Podczas pisania słucham muzyki instrumentalnej, bo słowa mnie rozpraszają - zaczynam ich słuchać. Gdy muszę się skoncentrować, słucham muzyki po to, by stworzyć kurtynę, żeby nie przeszkadzało mi nic na zewnątrz. Żeby się zamknąć na tym co mam w głowie i na ekranie.
EH: Jak piszecie razem w domu przeszkadzacie sobie w jakiś sposób?
JG: W sumie nie. Maja potrafi się wyłączyć, jej nie przeszkadza to, że się kręcę po domu. Najczęściej pracujemy w podobnych godzinach. Ja mam słuchawki. Mamy dość małe mieszkanie, najlepiej by było oczywiście, gdybyśmy mieli osobne pracownie i mogli się tam pozamykać, ale nie ma tak dobrze. Radzimy sobie w ten sposób, że ja słucham muzyki, a Mai aż tak bardzo nie przeszkadza, zapada się w tym, co robi.
EH: Nie ma kłótni o to, kto ma nakarmić kota?
JG: To nie jest powód do kłótni. Oczywiście kiedy wstaję rano na chwilę i muszę nakarmić kota to przewracam oczami, ale daję mu jeść, bo to jest kwestia pokrojenia mu kawałka mięsa.
EH: Pracując w domu człowiek odrywa się od "typowej" pracy. Są inne tematy do rozmów...
JG: Oczywiście, żadne z nas nie pracuje w biurze, każdą pracę wykonujemy jako najemnicy, Maja pracowała przez dłuższy czas jako dziennikarz w telewizji, jeżdżąc z ekipami kręcącymi filmy dla redakcji kulturalnej, a ja piszę dla różnych gazet. PITów dostałem chyba kilkanaście. Dla wielu firm robię różne rzeczy, zawsze jako najemnik.
EH: Tłumaczysz także komiksy. Czytasz też komiksy oprócz tych, które tłumaczysz?
JG: Ostatnio nie. Jestem na takim etapie pisania, że mam bardzo mało czasu na czytanie, nad czym ubolewam. Czasem "poczytuję", czasem "łykam" po parę stron w wolnych chwilach, przy jedzeniu, ale mam mało czasu na lekturę dla rozrywki. Praca jest zbyt absorbująca, jeśli się napisze, powiedzmy, siedem, osiem stron dziennie – tak to wychodzi – to człowiek ma głowę pełną betonu i jest w stanie tylko patrzeć bezmyślnie na ekran. W takich momentach czytanie jest ze zrozumiałych względów niemożliwe. Więc nie czytam komiksów. Tak się składa, że zazwyczaj zapoznaję się tylko z tymi, które tłumaczę.
EH: Ostatnio pojawiło się bardzo dużo komiksów.
JG: Wiem. Ale ja mam bardzo dużo pracy.
EH: Idziesz do Empiku i nie wiadomo co wybrać.
JG: Staram się je przeglądać co jakiś czas. O ile książkę ciężko przeczytać w Empiku - choć są tacy mistrzowie - to komiks można. I wtedy nie ma powodu go kupować. Dlatego wielu ludzi czyta, odkłada i rynek komiksów w Polsce jest biedny.
EH: Jeszcze niedawno komiksy były tanie, zaczytane egzemplarze można było kupić za złotówkę. A teraz idziesz do Empiku – pięć dych.
JG: Czasami są wydania zbiorcze, antologie. Okazało się, że u nas nie opłacają się wydania zeszytowe. Tłumaczę komiks, który w Stanach jest wydawany w postaci dziesięciu zeszytów, a potem wraz z dodatkami ekstra wychodzi książeczka dla kolekcjonerów. U nas ten komiks jest wydawany tylko w postaci tej książeczki. Zeszyty u nas nie idą. Nie ma tradycji obcowania z komiksem, traktuje się go jako literaturę dla dzieci a także dla młodzieży. To się przesuwa stopniowo. Natomiast nie ma takiej sytuacji, że są komiksy dla starszych, jak w Japonii na przykład, albo dla ludzi w średnim wieku lub komiksy dla dorastających panienek.
EH: Komiks dla każdego.
JG: Oni żyją komiksem na co dzień. Ktoś mi mówił, że jeżeli tam się jedzie kolejką, to w ręku każdy ma mangę i kartkuje w odwrotną stronę. U nas tego nie ma. Natomiast u nas budzą zdziwienie produkcje komiksów dla dorosłych, jak choćby 300. Czytałem recenzję tego filmu, gdzie biedny recenzent nie radził sobie ze zjawiskiem. Coś pohukiwał o macdonaldyzacji życia, trochę stawał na głowie, że sprofanowano starożytną Grecję. To powstało jako komiks i ma taką estetykę. Najwyraźniej facet nie był w stanie zrozumieć czym to jest i jakie są prawa konwencji. Komiks to jest takie coś dla dzieci, a film jest zrobiony infantylnie, dla idiotów i koniec.
Na szczęście to się zmienia, komiks coraz bardziej wnika w kulturę, tylko powoli i ze szkodą dla polskich autorów komiksowych. Mieliśmy grupę niewiarygodnie utalentowanych autorów, byli nazywani szkołą łódzką. W tej chwili co do jednego pracują w agencjach reklamowych, robiąc bilboardy, gdzie im się płaci sto złotych za kadr. Więc nie ma ich komiksów, a przedtem, kiedy jeszcze usiłowali to robić, na konwencie w Łodzi wywieszali po jednej planszy swojego wymarzonego komiksu i tyle go mieli. Chyba ta łódzka szkoła przepadła, nie wiem, niektórzy może powyjeżdżali, ale też coś się zaczęło ruszać. Wypłynęli bardzo utalentowani polscy autorzy wokół pisma Produkt, przedtem wyjechał Jeż Jerzy, który zrobił pewnego rodzaju furorę. Pokazali, że można. Na pewno będzie lepiej.
EH: Często komiksem interesuje się facet, dziewczyna mówi tylko "znów tyle kasy wydałeś na te obrazki"...
JG: Komiks to hobby, w obrębie fandomu bardzo wielu ludzi gra na przykład w larpy, które wymagają bardzo drogich rekwizytów ASG. Myślę, że bardzo trudno wytłumaczyć dorosłemu człowiekowi – życiowemu partnerowi, że kupiliśmy sobie oto plastikowy pistolet maszynowy za równowartość prawdziwego (śmiech).
EH: Żeby go użyć raz na rok.
JG: Bardzo ciężko byłoby wytłumaczyć coś takiego komuś spoza fandomu. Bo my się tu spotykamy z kumplami w fabryce, bo wampiry, bo coś tam. No wariat przecież i to ciężki kliniczny wariat, trzeba dzwonić po pogotowie. Ludzie z wysublimowanym hobby mają ciężkie życie. Hobby związane z komputerami jest łatwiejsze, bo można wyłączyć i tego nie widać. A człowiek, który się przebiera i bierze udział w LARPie wygląda na podejrzanego. Jak sytuacja, w której moi przyjaciele zostali aresztowani dość brutalnie, bo zobaczono co mają w bagażniku, gdy jechali na LARPa (śmiech)...
EH: Można powiedzieć, że z Mają się dobraliście, podobne klimaty...
JG: Tak. Oczywiście że tak, dlatego nie mamy tego typu problemów. Wiemy, dlaczego człowiek pisze i stuka palcami w tą deseczkę. Wiemy, jak wygląda budżet pisarza i że czasami nie ma pieniędzy.
EH: Te seksowne czarownice w twoich opowiadaniach to ona?
JG: Niektóre tak. Myślę, że można rozpoznać. Nie wszystkie, niektóre się różnią totalnie, ale zwłaszcza jedna jest silnie wzorowana.
EH: Czytając wasze książki trudno się oprzeć wrażeniu, że pomykający na motorze...
JG: Ja nigdy nie jeździłem na motorze!
EH: Ale można skojarzyć, a ruda czarownica w twoich...
JG: Lubię rude czarownice. To taki odruch.
EH: Coś, co było zawsze i nie wiadomo dlaczego?
JG: Tak.
EH: Na stronach internetowych pojawiło się twoje zdjęcie, gdy siedzisz przed maszyną do pisania, fajeczka. Pan Pisarz.
JG: Zawsze chciałem zrobić takie zdjęcie.
EH: Mi się to kojarzy z Lovecraftem, który napisał, że "literatura nie jest zajęciem stosownym dla dżentelmenów, pisanie musi być traktowane jedynie jako eleganckie hobby, któremu należy się oddawać nieregularnie i z dystansem".
JG: Chętnie bym to robił nieregularnie i z dystansem, a resztę czasu poświęcał na przechodzenie się po swoich włościach, ale nie ma takich możliwości. Więc ja jestem bliższy raczej praktyce Chandlera albo Dicka którzy klepali biedę i pisali na termin.
EH: Ale miłe jest takie wyobrażenie.
JG: Bardzo miłe, aczkolwiek moim zdaniem stereotyp pisarza takiego jak Hemingway, Chandler właśnie też jest w pewien sposób romantyczny. Trzaskać w maszynę Remington w jakimś wynajętym pokoju, Hawaje, w samym podkoszulku - Papa Hemingway. Trzeba tylko kupić lepszy rum i zapalić cygaro. I w podkoszulku.
EH: W paski?
JG: Nie, nie w Odessie, tylko na Hawajach!
EH: Czy Zajdel działa stymulująco, czy raczej hamująco?
JG: Hamująco. Człowiek staje się w pewien sposób rozpoznawalny, zwłaszcza jeśli się dostaje nagrodę za pierwszy tom. Wiążą się z tym przeróżne oczekiwania, które budzą takie wrażenie, że może one są na wyrost, może ja nie umiem im sprostać, a może tym ludziom chodzi o coś takiego, z czym ja nie mam nic wspólnego. Pojawiają się różne obawy.
Kiedy człowiek zaczyna być widoczny, to też budzi niechęć. Razem z nagrodą pojawia się poczucie żalu. Teraz wszyscy na mnie spojrzą, dojdą do wniosku, że już nie jestem trendy w związku z tym zaczną na mnie wsiadać: już dostał nagrodę - to banalne, żeby komuś się podobał.
Być jednym z nielicznych, którzy go lubią: a czytaliście takiego? To jest coś innego niż czytać kogoś, kto dostał nagrodę. To jest obciach.
Takie obawy się u mnie budzą. Po co przesadzać, ja tylko opowiadam historie.
EH: Załóżmy, że istnieje reinkarnacja. Kim byłeś w poprzednim wcieleniu?
JG: Nie wiem, kim mógłbym być...
EH: Załóżmy, że to co robisz teraz, jest jakoś związane z poprzednim wcieleniem.
JG: Skoro wybrałem takie życie, to musiałem być jakimś kancelistą, który sobie palnął w łeb!
EH: Dlaczego palnął?
JG: Dlatego, że bycie kancelistą biurowym jest dla kogoś mojego pokroju rodzajem piekła. Ja bym nie wytrzymał.
EH: Houellebecq napisał książkę Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu. Jest w niej założenie, że Lovecraft występował przeciwko rzeczywistości, którą znał. Zwłaszcza pisarze fantastyki mówią "nie' dla życia, które ich otacza.
JG: Zapytaj ich, czy chcieliby robić coś innego. To jest jeden z najfajniejszych zawodów świata. Równać się z tym może tylko prowadzenie podróżniczego programu kulinarnego, albo bycie rentierem.
EH: Z tym, ze nie każdy może być pisarzem.
JG: Nie każdy może być rentierem.
EH: Nie każdy może być kucharzem.
JG: No wiesz, żeby prowadzić program kulinarny, nie trzeba być kucharzem. Programy kulinarne prowadzone przez kucharzy na ogół są nudne. Im bardziej są profesjonalne, tym te programy są gorsze.
EH: Mniej profesjonalne są ciekawsze?
JG: Tak. To znaczy nie wiem, czy "mniej", wiem, że to nie polega na siekaniu cebuli jak maszyna. To polega na siekaniu cebuli tak, żeby to było ciekawe.
EH: Tak, żeby wszyscy przed telewizorem siedzieli i płakali?
JG: Dzwoni telefon – niech odbierze ktoś inny. Bo oni siedzą i oglądają jak facet coś gotuje. To jest sztuka.
Bardzo lubię gotować. Maja też.
EH: Gotujecie na zmianę?
JG: Nie, ja jestem silniejszy, więc ja częściej gotuję.
EH: Na zasadzie: precz z kuchni?
JG: Tak. Ja gotuję w sposób chaotyczny. Wszędzie leżą jakieś łupiny z cebuli i czosnku, mnóstwo trzepaczek i czegoś tam, ale podobno smakuje nieźle. Mnie smakuje, Mai też. Pod tym względem też się dobraliśmy, bo uwielbiamy potrawy egzotyczne, przyprawione, czosnek, cebulę, bazylię.
Moje gotowanie wygląda jakby nastąpił tam zamach terrorystyczny.
EH: No, kto by pomyślał... Dzięki za wywiad!
Mojego rozmówcy nie trzeba szeroko przedstawiać. W polskiej fantastyce działa od lat: jako dziennikarz, szef czasopisma Feniks, tłumacz oraz pisarz. Jego twórczość jest znana i jak najbardziej doceniana, o czym świadczyć może Nagroda Zajdla w 2006 roku. Co najciekawsze, po raz pierwszy w historii została ona przyznana jednemu autorowi za opowiadanie (Wilcza zamieć) i powieść (Pan Lodowego Ogrodu).
Ewa 'senmara' Haferkorn: Dosyć długo szefowałeś Feniksowi, praca ta wiązała się z poprawianiem, ocenianiem tekstów i zmuszaniem do pisania. Jak czujesz się będąc z drugiej strony?
Jarosław Grzędowicz: Zawsze chciałem być z drugiej strony. Feniks był dla mnie zapleczem. Chciałem prowadzić to pismo w taki sposób, by zapewniało mi stały dochód, kiedy będę robił to, co lubię i na czym mi zależy. Chciałem pisać a jednocześnie siedzieć w branży.
EH: Znajdowałeś czas dla własnych tekstów?
JG: O tyle o ile. Teksty, które potem wydałem w Księdze jesiennych demonów powstały w czasie, kiedy prowadziłem Feniksa. W Księdze jest pięć czy sześć opowiadań, przez dziesięć lat napisałem jedno z nich i dwa w kawałkach. Zatem znajdowałem czas, ale pisałem w porywach. Po kawałku tego, to tamtego.
EH: Dlatego to tak długo trwało?
JG: Dlatego to tak długo trwało. Także dlatego, że oprócz Feniksa robiłem rozmaite fuchy, tłumaczenia i inne rzeczy.
EH: Wyczytałam bodajże w Czarnej Mszy, we wstępie, że pisanie opowiadania u ciebie trwało bardzo długo.
JG: Słynąłem z tego, że prawie nie pisałem, tylko od czasu do czasu coś sprzedawałem, na przykład do antologii. Na tej podstawie wysnuto teorię, że piszę całymi latami. Pisałem w normalnym tempie, tylko na ogół rzadko.
EH: Chyba wyjątkiem był zamieszczony w Czarnej Mszy Dom na krawędzi światła?
JG: Wtedy to była jedyna antologia, więc miałem swego rodzaju presję. Obiecałem Wojtkowi [Wojciech Sedeńko - red.], że napiszę, miałem pomysł na tekst, w związku z tym byłem w stanie się zmobilizować i napisać to przez parę nocy. Właściwie pisałem to tylko dla Czarnej mszy. Miałem opory, żeby własne teksty publikować w Feniksie.
EH: Dlaczego?
JG: Byłem selekcjonerem, a to znaczyło, że mój tekst nie przechodził przez żadną selekcję i sam sobie go wydałem. Nie podobało mi się to, bo to pachniało nepotyzmem.
EH: Bałeś się oskarżeń?
JG: Nie oskarżeń. Bałem się takiego własnego poczucia, że coś tu jest nie w porządku. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że jest to przesada, w związku z tym pozwalałem sobie opublikować powiedzmy jedno opowiadanie na rok, dwa lata. Od czasu do czasu.
***
EH: Lubisz bazować na świecie, który znasz, czy raczej polegasz na wyobraźni?
JG: To zależy od pomysłu i od przyjętej konwencji. Jeżeli jest to opowiadanie grozy, które dzieje się tu i teraz, to w pewnym sensie opowiadam o świecie, który znam bo osadzam w nim akcję. W znanej mi rzeczywistości, wśród ludzi, o których się ocieram. Element fantastyczny oczywiście jest wymyślony. Czasem są to różne rzeczy, które funkcjonują w kulturze albo w wyobrażeniach. Lubię robić takie haczyki, bo wtedy jest to uwiarygodnione.
EH: Opisujesz znajomych?
JG: Nie. Bezpośrednio nie. Zazwyczaj dalszych znajomych, jeśli już i to nie wprost, lecz ich pewne cechy.
EH: Specyficzne zachowania?
JG: Specyficzne zachowania, lub na przykład tworzę z kilku postaci jedną. Czasami przedstawiam karykaturę danej osoby, albo umieszczam ją w innym kontekście. Wtedy to nie jest tak naprawdę ten człowiek. To trochę tak jakby grał rolę w tym opowiadaniu, jakbym go zatrudnił do filmu. To na tym polega.
EH: Pytam, bo w twoich opowiadaniach występują ludzie, których można polubić, może dlatego, że ty ich lubisz?
JG: To jest zaskakujące pytanie. Zazwyczaj ludzie mnie pytają, dlaczego ich aż tak nienawidzę, ponieważ mają wrażenie, że robię im krzywdę. Natomiast rzeczywiście ich lubię. Tak postrzegam typ literatury, który piszę. Uważam, że jest wysoce niewiarygodne, żeby można się było identyfikować z bohaterem, którego się nie znosi, który jest dla czytelnika nie akceptowalny. Bardzo trudno jest brnąć przez powieść – opowiadanie też – u boku kogoś, kogo się nie lubi. Czytelnik ma mu kibicować. Jeżeli życzy mu wszystkiego najgorszego, to nic z tego nie będzie. Nie będzie można mu życzyć, żeby wylazł z kipieli wody, raczej, żeby utonął sukinsyn i koniec.
Lubię, bo to jest metoda, żeby czytelnik ich polubił. Tak ich buduję, żeby byli sympatyczni dla mnie i zakładam, że dzięki temu dla czytelników też będą sympatyczni.
EH: To się jak najbardziej sprawdza.
JG: W niektórych wypadkach pewnie tak, chyba, że się trafi na kogoś o zupełnie innym charakterze, kto go odrzuci, no to trudno. Ludzie są różni.
EH: Zastanawiam się, dlaczego komandos, bohater Pana Lodowego Ogrodu lubi Boscha?
JG: On nie jest komandosem. Lubi Boscha, ponieważ jego mama była malarką. Podczas wakacji w Chorwacji, spotkała Fina, mieli romans i nie chcieli wracać na północ Europy, bo doszli do wniosku, że nie lubią zimna i zostają w Chorwacji bo tu im się podoba. Mama była malarką, więc go katowała: obwoziła po muzeach, musiał oglądać Boscha w Amsterdamie…
EH: "Mamo, ja chcę oglądać kreskówki..."
JG: Dokładnie!
***
JG: Ulf jest człowiekiem, który cierpi pewnego rodzaju przypadłość, że żyje działaniem. Adrenalina jest mu potrzebna, by mógł czuć że żyje. Dlatego robi różne ryzykowne rzeczy.
EH: Sądzisz, że kradłby ciuchy w supermarkecie?
JG: Nie, raczej przemycał samochody przez Saharę. Gdyby potrzebował adrenaliny a nie miał innych możliwości, to raczej by sprowokował bójkę. Wykluczyłbym kradzież ciuchów, bo na Saharze nie ma supermarketów Tesco (śmiech). To jest dobre dla nastoletniej gimnazjalistki, a nie dla takiego faceta. Już nie mówiąc o tym, że ma swoje lata. Choć tego nie widać, bo żyje w świecie, w którym można długo żyć.
EH: Lubisz się posługiwać archetypami? Ja widzę Ulfa jako maga-wędrowca.
JG: Tak, lubię. Lubię, bo są fajne. Posługiwanie się archetypami to puszczenie oka do czytelnika, który, jeśli skojarzy odpowiednie rzeczy to ma więcej frajdy. Akurat tutaj jest mi to potrzebne. Lubię archetypy, tylko nie na chama - to jest sztuczka, która jest przymrużeniem oka a nie wtarciem komuś w twarz. To nie tak, że ja wmawiam komuś Junga.
EH: Taki poziom dialogu, który ułatwia zrozumienie?
JG: Chciałbym, żeby to nastąpiło na niższym poziomie. To jest poziom dialogu, który umożliwia coś ponad zrozumieniem.
EH: Zrozumienie bez słów?
JG: Poziom tekstu, który jest troszeczkę niżej, bez którego można żyć, ale to jest jeszcze fajniejsze. Wyjątkowy poziom frajdy z czytania, dla czytelnika, który rozpoznał.
***
EH: Swego czasu był opisywany projekt Hitalia, teraz jest zamieszczony w Internecie, w Czarnej mszy napisałeś podwójne opowiadanie wraz z Jackiem Piekarą, można z tego wywnioskować, że lubisz się bawić nowymi rzeczami.
JG: Lubię. Ale to jest nieporozumienie, ja z nim nie pisałem podwójnego opowiadania. Przypadkiem wpadliśmy na ten sam pomysł, ustaliliśmy, ze napiszemy dwa opowiadania. Ja napisałem swoje, czekałem na opowiadanie Jacka, on się wycwanił i napisał drugi koniec. Założenie było takie: co z tego wyniknie, jeżeli obaj, każdy po swojemu, bez konsultacji zrobimy te same założenia fabularne.
Lubię robić różne nowe rzeczy, ale bez przesady. Wszystkie są utrzymane w dość czytelnej konwencji. Podoba mi się to, co robi Gaiman. Oscyluje między filmem, komiksem, książką, książką dla dzieci, to jest interesujące. Ja na przykład chciałbym kiedyś zrobić komiks. Gdy będę miał chwilę czasu, to się tym zajmę. Mam już grafika, mam nawet pierwociny scenariusza, bo robiłem komiks w Feniksie przez kilka odcinków, ale okazało się, że format Feniksa się nie nadaje do tego typu twórczości. Można zrobić komiks dość czystą kreską, ale plansza, która miała cztery kadry robiła się nieczytelna. Była za drobna, naćkana, nie mieściły się dymki. Po prostu pismo miało za mały format. Musielibyśmy to robić jak mangę, dwie kartki na stronie i wtedy ten komiks by się nie mieścił w numerze.
EH: A jakby był taki gruby jak książki z mangami?
JG: Nie mieliśmy możliwości zmiany grubości numeru. Było założone 182 strony i koniec. Więc to odpadało.
EH: Napisałeś, że Popiół i kurz jest książką komiksową.
JG: Przez typ estetyki i prowadzenia napięcia. Tak naprawdę ono nie jest prowadzone w sposób literacki, tylko za pomocą agresywnych scen z dużą siłą uderzenia. Tak jak się to robi w komiksie. Jest ona komiksowa na ten sam sposób co filmy Tarantino. Jest to nadal książka, ale nie rozpisana na kadry, nie udaje komiksu, tylko czerpie z jego estetyki. To nie jest na przykład komiks o superbohaterze. ale pewien typ estetyki komiksowej tam został użyty, zwłaszcza w samym opowiadaniu Obol dla Lilith, który otwiera tą książkę. Później celowo to wygasiłem, bo uznałem, że zabieg ów w objętości całej powieści będzie nieznośny. Starałem się, żeby to nie było przerysowane, trochę wygładziłem kanty. Ale w pewnym sensie to jest estetyka mrocznego komiksu. Miałem ochotę na gotycki klimat i tak chciałem to zrobić. Chciałem zobaczyć, czy da się zrobić komiks pisząc prozę.
EH: Wykorzystujesz cudze pomysły?
JG: Nie, choć lubię nawiązać do cudzych drugorzędnych szczegółów fabularnych, z różnych powodów. Czasami to jest przypadek. Jeśli coś jest wielokrotnie używane w literaturze fantastycznej, to się wbija w głowę. To się opisze całkowicie odruchowo i jest niezamierzone. Wynika raczej z tego, że się nażarłem fantastyki.
EH: Żyjemy w tym samym świecie, czytamy te same książki...
JG: Tak, to prawda. Czasami są to skróty myślowe. Chodzi o to, że ja nie chcę odkrywać Ameryki. Jeśli coś było opisane w Mistrzu i Małgorzacie, to wolę napisać, że bohater przypomniał sobie tą scenę, niż opisać ją zupełnie inaczej i udawać, że ją wymyśliłem. Zakładam, że bohater żyje w świecie, w którym też to czytają, więc skojarzenie jest zupełnie naturalne. Nie udawajmy, że w jego świecie tego nie ma. Jest, on o tym wspomniał i to jest po prostu uczciwe, a nie, że tą scenę opiszę udając, że jestem Bułhakowem, choć nigdy w życiu nie widziałem Bułhakowa na oczy. A trzeci sposób, dla którego się to robi, to dlatego, że to jest podyktowane fabułą i czemuś służy, żeby wizerunek – nawet nie sama scena – nawiązywał do czegoś.
EH: Czy jest coś, czego byś nigdy nie opisał, bo uważasz to za podłe, złe, brzydkie?
JG: Nie opisał bym czegoś, co jest związane ze światem realnym, czyimś osobistym przeżyciem, czegoś, co by komuś zrobiło krzywdę. Gdybym miał potrzebę użycia takiego doświadczenia, bo to na przykład było także moje doświadczenie albo wpływało na historię, którą opowiadam, to starałbym się to zmienić. Zmieniłbym szczegóły, elementy, to nie byłby dokładny portret sytuacji. Czy coś jest tak drastyczne, żebym tego nie opisał? Nie opisałbym żadnej drastycznej sceny, gdyby nie była potrzebna.
EH: Czyli nie napisałbyś splatterpunka dla samego epatowania krwią?
JG: Nie sądzę, żebym umiał napisać splatterpunka. Nie przepadam za tym. Doceniam tych ludzi, którzy za pomocą makabry coś opowiadają, ale nie jestem miłośnikiem posługiwania się makabrą dla niej samej, dla estetycznej prowokacji. Na przykład w życiu bym nie poszedł na wystawę tego Niemca, który robi rzeźby z ludzi. Nie poszedłbym tam dlatego, ponieważ uważam, że to co on robi jest niesmaczne i nie chcę w tym uczestniczyć. To nie znaczy, że nie jestem ciekaw, ale bardzo łatwo mi z tej ciekawości zrezygnować. Myślę, że wyszedłbym przygnębiony i z poczuciem, że uczestniczę w czymś niedobrym. Natomiast nie uważam, że trzeba zabronić takich wystaw. To jest zupełnie inna rzecz. Każdy powinien mieć możliwość wyboru, czy chce w tym uczestniczyć czy nie. Ja natomiast uważam, że mam tu do czynienia z pewnego rodzaju złem i nie będę w tym brać udziału.
EH: Ale interesuje ciebie wiele rzeczy. Publikujesz na przykład artykuły w Gazecie Polskiej, na tematy od biologicznych po historyczne.
JG: Sensem tej kolumny nie jest opisywanie tego, co mnie interesuje, ale tego, co może zainteresować czytelnika. Gazeta Polska jest gazetą społeczno-polityczną z dużą ilością polityki. Uważam, że moja rubryka służy temu, żeby człowiek mógł na chwilę wytchnąć od rzeczy bardzo doraźnych i dowiedzieć się o czymś, co go zainteresuje, skieruje jego wyobraźnię w stronę, którą on nigdy nie podążał i da mu świadomość tego, jak wiele dzieje się obecnie w nauce. Jak wiele ciekawych rzeczy tam się dzieje. Chodzi tam także o to, żeby poszerzyć horyzonty i podnieść oczy z wydarzeń politycznych i codziennych i zobaczyć jeszcze inne rzeczy. Świat nie kończy się na personaliach, aferach i sprawkach polityków. Przeglądam to, co się ukazuje w pismach naukowych, wybieram to, co – jak czuję – będzie atrakcyjne dla ludzi, którzy na co dzień się tym nie zajmują. To nie jest rubryka adresowana do uczonych. Oni tylko czasami protestują, że używam nieścisłego języka. To nie ma sensu. Te artykuły są przeznaczone dla ludzi, którzy by w życiu się tym nie zainteresowali.
Staram to także zrobić w taki sposób, żeby dość często zjawiały się dobre wiadomości. W naszej prasie panuje taka zasada, że all news are bad news, jeżeli się weźmie jakąkolwiek gazetę tam nie ma nic generalnie pozytywnego. Jeżeli się coś zapowiada, to jest to na przykład katastrofa. Mało kto zauważa natomiast, że dzieje się dużo rzeczy po prostu interesujących. Tak przez wiele lat było redagowane pismo Przekrój, które było po prostu czytadłem. Miało mnóstwo ciekawostek, ale człowiek po przeczytaniu tego pisma nie miał wrażenia, że najrozsądniej byłoby położyć się na torach. W taki sposób chcę tą rubrykę prowadzić. Nie wszystko o czym tam piszę mnie osobiście interesuje, ale staram się wybierać rzeczy ciekawe, co się dzieje i jest w jakiś sposób interesujące. Wybieram je sam, więc posługuję się takim narzędziem: jeśli mnie to zaciekawiło, to zaciekawi też kogoś innego, bo ja też nie jestem uczonym. Dzięki temu mam spojrzenie z zewnątrz, mogę wybierać ciekawostki, a nie rzeczy istotne dla rozwoju nauki. Raz, że bym ich nie umiał opisać, dwa, że czytelnik by od nich odpadł.
EH: Czytając o kijankach, czy dziwnym kalendarzu to można powiedzieć, że jesteś ciekawą osobą, bo interesujesz się wieloma rzeczami. Mało jest osób, które się interesują czymkolwiek innym niż złe wydarzenia.
JG: Dlatego robię rubrykę dla ludzi, którzy nie mają pojęcia, że takie rzeczy się dzieją. Ja je wyciągam z internetowych wydań czasopism naukowych. Takich materiałów jest bardzo dużo. Nikt tego prawdopodobnie nie czyta w takiej ilości. Wersja internetowa Nature jest bardziej popularna i strawna niż ta wychodząca na papierze i w ciągu tygodnia ukazuje się około 150 artykułów na bardzo różne tematy. Jest prestiżowe pismo i prawie każdy, kto zrobi jakieś badania stara się opublikować w Nature, Science i różnych innych. Stąd można powybierać takie rzeczy.
EH: W zasadzie przeszliśmy od książek do tego jak spędzasz wolny czas...
JG: To praca. Ja dostaję za to pieniądze.
EH: Ale mówisz o tym tak, jakby to była przyjemność.
JG: Bo wybieram takie prace. To sposób na życie. Ja w pewien sposób mogę powiedzieć, że nigdy nie pracuję.
***
EH: W jednym z opowiadań natknęłam się na to, że bohater słucha kapeli The Clash. Słuchasz jej?
JG: Tak, czasem. Słucham różnych rzeczy. Crashów lubię wyjątkowo. Ale nie tylko. Słucham różnych rzeczy, ale nie jestem melomanem. Nie rozróżniam zespołów, lecz gdy słyszę dany utwór, to go rozpoznaję. Kojarzę te, które mam w postaci płyt w domu. Maja (Maja Kossakowska, pisarka, żona Jarosława Grzędowicza – przyp. red.) jest chodzącym radiem. Ona jest w stanie rozpoznać każdy utwór, kto to śpiewał i po co. Dotyczy to oczywiście pewnego wycinka muzyki, takiej rockowej, starszej. Ja również te utwory rozpoznaję, ale żeby mnie zastrzelić – nie wiem, kto to. Wiem, że znam i lubię wykonawcę, ale słucham bardzo różnych rzeczy. Podczas pisania słucham muzyki instrumentalnej, bo słowa mnie rozpraszają - zaczynam ich słuchać. Gdy muszę się skoncentrować, słucham muzyki po to, by stworzyć kurtynę, żeby nie przeszkadzało mi nic na zewnątrz. Żeby się zamknąć na tym co mam w głowie i na ekranie.
EH: Jak piszecie razem w domu przeszkadzacie sobie w jakiś sposób?
JG: W sumie nie. Maja potrafi się wyłączyć, jej nie przeszkadza to, że się kręcę po domu. Najczęściej pracujemy w podobnych godzinach. Ja mam słuchawki. Mamy dość małe mieszkanie, najlepiej by było oczywiście, gdybyśmy mieli osobne pracownie i mogli się tam pozamykać, ale nie ma tak dobrze. Radzimy sobie w ten sposób, że ja słucham muzyki, a Mai aż tak bardzo nie przeszkadza, zapada się w tym, co robi.
EH: Nie ma kłótni o to, kto ma nakarmić kota?
JG: To nie jest powód do kłótni. Oczywiście kiedy wstaję rano na chwilę i muszę nakarmić kota to przewracam oczami, ale daję mu jeść, bo to jest kwestia pokrojenia mu kawałka mięsa.
EH: Pracując w domu człowiek odrywa się od "typowej" pracy. Są inne tematy do rozmów...
JG: Oczywiście, żadne z nas nie pracuje w biurze, każdą pracę wykonujemy jako najemnicy, Maja pracowała przez dłuższy czas jako dziennikarz w telewizji, jeżdżąc z ekipami kręcącymi filmy dla redakcji kulturalnej, a ja piszę dla różnych gazet. PITów dostałem chyba kilkanaście. Dla wielu firm robię różne rzeczy, zawsze jako najemnik.
EH: Tłumaczysz także komiksy. Czytasz też komiksy oprócz tych, które tłumaczysz?
JG: Ostatnio nie. Jestem na takim etapie pisania, że mam bardzo mało czasu na czytanie, nad czym ubolewam. Czasem "poczytuję", czasem "łykam" po parę stron w wolnych chwilach, przy jedzeniu, ale mam mało czasu na lekturę dla rozrywki. Praca jest zbyt absorbująca, jeśli się napisze, powiedzmy, siedem, osiem stron dziennie – tak to wychodzi – to człowiek ma głowę pełną betonu i jest w stanie tylko patrzeć bezmyślnie na ekran. W takich momentach czytanie jest ze zrozumiałych względów niemożliwe. Więc nie czytam komiksów. Tak się składa, że zazwyczaj zapoznaję się tylko z tymi, które tłumaczę.
EH: Ostatnio pojawiło się bardzo dużo komiksów.
JG: Wiem. Ale ja mam bardzo dużo pracy.
EH: Idziesz do Empiku i nie wiadomo co wybrać.
JG: Staram się je przeglądać co jakiś czas. O ile książkę ciężko przeczytać w Empiku - choć są tacy mistrzowie - to komiks można. I wtedy nie ma powodu go kupować. Dlatego wielu ludzi czyta, odkłada i rynek komiksów w Polsce jest biedny.
EH: Jeszcze niedawno komiksy były tanie, zaczytane egzemplarze można było kupić za złotówkę. A teraz idziesz do Empiku – pięć dych.
JG: Czasami są wydania zbiorcze, antologie. Okazało się, że u nas nie opłacają się wydania zeszytowe. Tłumaczę komiks, który w Stanach jest wydawany w postaci dziesięciu zeszytów, a potem wraz z dodatkami ekstra wychodzi książeczka dla kolekcjonerów. U nas ten komiks jest wydawany tylko w postaci tej książeczki. Zeszyty u nas nie idą. Nie ma tradycji obcowania z komiksem, traktuje się go jako literaturę dla dzieci a także dla młodzieży. To się przesuwa stopniowo. Natomiast nie ma takiej sytuacji, że są komiksy dla starszych, jak w Japonii na przykład, albo dla ludzi w średnim wieku lub komiksy dla dorastających panienek.
EH: Komiks dla każdego.
JG: Oni żyją komiksem na co dzień. Ktoś mi mówił, że jeżeli tam się jedzie kolejką, to w ręku każdy ma mangę i kartkuje w odwrotną stronę. U nas tego nie ma. Natomiast u nas budzą zdziwienie produkcje komiksów dla dorosłych, jak choćby 300. Czytałem recenzję tego filmu, gdzie biedny recenzent nie radził sobie ze zjawiskiem. Coś pohukiwał o macdonaldyzacji życia, trochę stawał na głowie, że sprofanowano starożytną Grecję. To powstało jako komiks i ma taką estetykę. Najwyraźniej facet nie był w stanie zrozumieć czym to jest i jakie są prawa konwencji. Komiks to jest takie coś dla dzieci, a film jest zrobiony infantylnie, dla idiotów i koniec.
Na szczęście to się zmienia, komiks coraz bardziej wnika w kulturę, tylko powoli i ze szkodą dla polskich autorów komiksowych. Mieliśmy grupę niewiarygodnie utalentowanych autorów, byli nazywani szkołą łódzką. W tej chwili co do jednego pracują w agencjach reklamowych, robiąc bilboardy, gdzie im się płaci sto złotych za kadr. Więc nie ma ich komiksów, a przedtem, kiedy jeszcze usiłowali to robić, na konwencie w Łodzi wywieszali po jednej planszy swojego wymarzonego komiksu i tyle go mieli. Chyba ta łódzka szkoła przepadła, nie wiem, niektórzy może powyjeżdżali, ale też coś się zaczęło ruszać. Wypłynęli bardzo utalentowani polscy autorzy wokół pisma Produkt, przedtem wyjechał Jeż Jerzy, który zrobił pewnego rodzaju furorę. Pokazali, że można. Na pewno będzie lepiej.
EH: Często komiksem interesuje się facet, dziewczyna mówi tylko "znów tyle kasy wydałeś na te obrazki"...
JG: Komiks to hobby, w obrębie fandomu bardzo wielu ludzi gra na przykład w larpy, które wymagają bardzo drogich rekwizytów ASG. Myślę, że bardzo trudno wytłumaczyć dorosłemu człowiekowi – życiowemu partnerowi, że kupiliśmy sobie oto plastikowy pistolet maszynowy za równowartość prawdziwego (śmiech).
EH: Żeby go użyć raz na rok.
JG: Bardzo ciężko byłoby wytłumaczyć coś takiego komuś spoza fandomu. Bo my się tu spotykamy z kumplami w fabryce, bo wampiry, bo coś tam. No wariat przecież i to ciężki kliniczny wariat, trzeba dzwonić po pogotowie. Ludzie z wysublimowanym hobby mają ciężkie życie. Hobby związane z komputerami jest łatwiejsze, bo można wyłączyć i tego nie widać. A człowiek, który się przebiera i bierze udział w LARPie wygląda na podejrzanego. Jak sytuacja, w której moi przyjaciele zostali aresztowani dość brutalnie, bo zobaczono co mają w bagażniku, gdy jechali na LARPa (śmiech)...
***
EH: Można powiedzieć, że z Mają się dobraliście, podobne klimaty...
JG: Tak. Oczywiście że tak, dlatego nie mamy tego typu problemów. Wiemy, dlaczego człowiek pisze i stuka palcami w tą deseczkę. Wiemy, jak wygląda budżet pisarza i że czasami nie ma pieniędzy.
EH: Te seksowne czarownice w twoich opowiadaniach to ona?
JG: Niektóre tak. Myślę, że można rozpoznać. Nie wszystkie, niektóre się różnią totalnie, ale zwłaszcza jedna jest silnie wzorowana.
EH: Czytając wasze książki trudno się oprzeć wrażeniu, że pomykający na motorze...
JG: Ja nigdy nie jeździłem na motorze!
EH: Ale można skojarzyć, a ruda czarownica w twoich...
JG: Lubię rude czarownice. To taki odruch.
EH: Coś, co było zawsze i nie wiadomo dlaczego?
JG: Tak.
***
EH: Na stronach internetowych pojawiło się twoje zdjęcie, gdy siedzisz przed maszyną do pisania, fajeczka. Pan Pisarz.
JG: Zawsze chciałem zrobić takie zdjęcie.
EH: Mi się to kojarzy z Lovecraftem, który napisał, że "literatura nie jest zajęciem stosownym dla dżentelmenów, pisanie musi być traktowane jedynie jako eleganckie hobby, któremu należy się oddawać nieregularnie i z dystansem".
JG: Chętnie bym to robił nieregularnie i z dystansem, a resztę czasu poświęcał na przechodzenie się po swoich włościach, ale nie ma takich możliwości. Więc ja jestem bliższy raczej praktyce Chandlera albo Dicka którzy klepali biedę i pisali na termin.
EH: Ale miłe jest takie wyobrażenie.
JG: Bardzo miłe, aczkolwiek moim zdaniem stereotyp pisarza takiego jak Hemingway, Chandler właśnie też jest w pewien sposób romantyczny. Trzaskać w maszynę Remington w jakimś wynajętym pokoju, Hawaje, w samym podkoszulku - Papa Hemingway. Trzeba tylko kupić lepszy rum i zapalić cygaro. I w podkoszulku.
EH: W paski?
JG: Nie, nie w Odessie, tylko na Hawajach!
***
EH: Czy Zajdel działa stymulująco, czy raczej hamująco?
JG: Hamująco. Człowiek staje się w pewien sposób rozpoznawalny, zwłaszcza jeśli się dostaje nagrodę za pierwszy tom. Wiążą się z tym przeróżne oczekiwania, które budzą takie wrażenie, że może one są na wyrost, może ja nie umiem im sprostać, a może tym ludziom chodzi o coś takiego, z czym ja nie mam nic wspólnego. Pojawiają się różne obawy.
Kiedy człowiek zaczyna być widoczny, to też budzi niechęć. Razem z nagrodą pojawia się poczucie żalu. Teraz wszyscy na mnie spojrzą, dojdą do wniosku, że już nie jestem trendy w związku z tym zaczną na mnie wsiadać: już dostał nagrodę - to banalne, żeby komuś się podobał.
Być jednym z nielicznych, którzy go lubią: a czytaliście takiego? To jest coś innego niż czytać kogoś, kto dostał nagrodę. To jest obciach.
Takie obawy się u mnie budzą. Po co przesadzać, ja tylko opowiadam historie.
***
EH: Załóżmy, że istnieje reinkarnacja. Kim byłeś w poprzednim wcieleniu?
JG: Nie wiem, kim mógłbym być...
EH: Załóżmy, że to co robisz teraz, jest jakoś związane z poprzednim wcieleniem.
JG: Skoro wybrałem takie życie, to musiałem być jakimś kancelistą, który sobie palnął w łeb!
EH: Dlaczego palnął?
JG: Dlatego, że bycie kancelistą biurowym jest dla kogoś mojego pokroju rodzajem piekła. Ja bym nie wytrzymał.
EH: Houellebecq napisał książkę Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu. Jest w niej założenie, że Lovecraft występował przeciwko rzeczywistości, którą znał. Zwłaszcza pisarze fantastyki mówią "nie' dla życia, które ich otacza.
JG: Zapytaj ich, czy chcieliby robić coś innego. To jest jeden z najfajniejszych zawodów świata. Równać się z tym może tylko prowadzenie podróżniczego programu kulinarnego, albo bycie rentierem.
EH: Z tym, ze nie każdy może być pisarzem.
JG: Nie każdy może być rentierem.
EH: Nie każdy może być kucharzem.
JG: No wiesz, żeby prowadzić program kulinarny, nie trzeba być kucharzem. Programy kulinarne prowadzone przez kucharzy na ogół są nudne. Im bardziej są profesjonalne, tym te programy są gorsze.
EH: Mniej profesjonalne są ciekawsze?
JG: Tak. To znaczy nie wiem, czy "mniej", wiem, że to nie polega na siekaniu cebuli jak maszyna. To polega na siekaniu cebuli tak, żeby to było ciekawe.
EH: Tak, żeby wszyscy przed telewizorem siedzieli i płakali?
JG: Dzwoni telefon – niech odbierze ktoś inny. Bo oni siedzą i oglądają jak facet coś gotuje. To jest sztuka.
Bardzo lubię gotować. Maja też.
EH: Gotujecie na zmianę?
JG: Nie, ja jestem silniejszy, więc ja częściej gotuję.
EH: Na zasadzie: precz z kuchni?
JG: Tak. Ja gotuję w sposób chaotyczny. Wszędzie leżą jakieś łupiny z cebuli i czosnku, mnóstwo trzepaczek i czegoś tam, ale podobno smakuje nieźle. Mnie smakuje, Mai też. Pod tym względem też się dobraliśmy, bo uwielbiamy potrawy egzotyczne, przyprawione, czosnek, cebulę, bazylię.
Moje gotowanie wygląda jakby nastąpił tam zamach terrorystyczny.
EH: No, kto by pomyślał... Dzięki za wywiad!
Tagi:
Jarosław Grzędowicz